piątek, 24 lipca 2015

Rozdział VI - Jadę do niej

Robert Tepper - No Easy Way Out (Rocky IV OST)
Pink Floyd - Comfortably Numb

Rosalie

    Pierwsze stwierdzenie, które przyszło mi na myśl, gdy Edward zaczął opowiadać o zwyczajach panujących w Volterze było takie, że to po prostu żart. Jeden z tych popieprzonych żartów, jakie czasami opowiada mi Emmett w stołówce, z których nikt się nigdy nie śmieje. Miałam nadzieję, że mój brat skończy mówić, po czym uśmiechnie się tak jak zawsze i rzuci głośne ,,Nabraliście się''. Spojrzałam na niego; patrzył przed siebie, jego twarz przypominała kamienna maskę, nie pokazywała żadnych emocji, była niemal martwa, za to jego oczy! Oczy mówiły wszystko. Na pierwszy rzut oka ciemne, podkrążone, mroczne - Edward nie polował od ładnych paru dni - kiedy jednak dokładnie im się przyjrzałam, zobaczyłam, jakie uczucia władają nim w środku. 
    Zwątpienie. Smutek. Bezsilność. Strach. Cierpienie. Mogłam tak wymieniać długie godziny i zrobić ogromną listę.
    Nie skupiałam się na słowach, jakie wypowiadał, ważne były tylko te oczy.
    Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie. Zawsze miałam Edwarda za silnego, odrobinę rozmarzonego mężczyznę, zamkniętego w swoim świecie, do którego nie wpuszczał byle kogo. Jedną z takich szczęściar była właśnie mama. Miewali oni wzloty i upadki, ona jednak zdawała się pamiętać tylko te dobre chwile. ,,Esme zawsze uważa mnie za lepszego niż naprawdę jestem'' - powiedział mi którejś nocy, kiedy zadomowiłam się u Cullenów na tyle, że nasze stosunki uległy dużej poprawie.
    I nagle, tak po prostu, dotarło do mnie, że to prawda. Nie było jednak żadnych wybuchów, fajerwerków ani uderzeń młotem. Poczułam niewyobrażalną złość na cały klan Volturi bez wyjątku. Miałam ochotę pojechać - a nawet pobiec - do Voltery i zabić wszystkich, którzy odpowiedzialni byli za całą tę chorą sytuację.
    Poczułam, jak ręka Emmetta powoli przykrywa moja dłoń. Będąc razem tyle lat, zauważył zapewne, że jestem zdenerwowana i chciał delikatnie dać mi do zrozumienia, żebym się uspokoiła.
    Zignorowałam go i zabrałam rękę.
    Potrzebowałam łącznika tak jak dziecko potrzebuje klocka, aby złaczyć kolejne elementy swej układanki, nie potrafiłam jednak nic wymyśleć. Wciąż nielogiczny wydawał mi się powód, dla którego zamierzali nam ją zabrać - nie zrobiliśmy przecież nic, co zmusiłoby ich do podjęcia takiej decyzji. Chociaż nawet gdybyśmy postąpili źle, to zabieranie cudzej żony było, na litość Boską, popieprzone!
    Na usta cisnęło mi się tylko jedno słowo czy raczej pytanie, na które nikt niestety nie umiałby odpowiedzieć.
    Dlaczego.
    Aaa, no wiesz, Rosalie, Aro najwidoczniej dostał pierdolca i zapragnął sobie waszą matkę w roli żony.
    No kurwa na pewno!
    - Rose - powiedział miękko Edward. Dopiero teraz zauważyłam, że skończył już mówić. Nikt się nie odzywał, wszyscy siedzieli bez ruchu w milczeniu. Na nowo ogarnęła mnie złość.
    - Rose, Rose, Rose, tylko tyle potrafisz powiedzieć?! - przebiegłam wzrokiem po zdziwionych moich wybuchem Cullenach. - A Wy? Zamierzacie tak siedzieć sto lat, podczas gdy ważą się losy naszej rodziny? Zróbcie coś! - wykrzyczałam.
    Mój mąż znowu interweniował. Otoczył mnie mocno ramieniem, uniemożliwiając odsunięcie się i szeptem kazał się uspokoić.
    - A co według ciebie powinniśmy robić? - spytał Jasper zanim zdążyłam dodać coś jeszcze.
    - Wszystko! To w końcu nasza matka!
    Spojrzałam na tatę, który uparcie wpatrywał się w bliżej nieokreślony punkcik na blacie stołu. Jego twarz, podobnie jak wcześniej Edwarda, nie wyrażała niczego, była niemal przezroczysta. Intensywnie o czymś myślał. Spostrzegłam, że wszyscy patrzymy na niego, lecz on zdawał się tego nie zauważać.
    Brawo, tato, na ciebie też nie mogę liczyć.
    Ocknął się z amoku, jak gdyby usłyszał moje myśli i spojrzał na nas. Przez chwilę otwierał i zamykał usta, chcąc coś nam powiedzieć, ale nie był do końca przekonany co.
    - Muszę jechać do niej i ostrzec ja przed Arem - powiedział w końcu.
    - Ostrzec? Nie bądź śmieszny tato. Masz zrobić tak, żeby chciała wrócić do domu. Denali to nasza rodzina, ale najbezpieczniej jej będzie z nami - wypaliłam.
    Coś w nim pękło. Przez chwilę wyglądał jak rozbitek, usilnie szukający swojej pożartej przez ocean łodzi, jednak potem jego twarz rozjaśniła się. Wrócił do żywych - pomyślałam. Wcześniej zdawał się nie dopuszczać do siebie tej sytuacji, lecz teraz zrozumiał wreszcie, co liczy się dla niego najbardziej.
    - Jadę do niej. Teraz - oświadczył twardo - Sam - dodał jeszcze, gdy zobaczył, że Alice podnosi się z krzesła, po czym wstał i bez żadnych pożegnań wyszedł z pokoju.
    Uśmiechnęłam się mimowolnie, lecz zaraz poczułam niesamowite zmęczenie życiem, co przecież nie mogło dziać się naprawdę, kolejna sprzeczność. Moje serce było martwe, narządy były martwe, wszystko w środku było martwe. A jednak. Dlaczego nie mogłam mieć normalnej rodziny i normalnych problemów? A może stanowiło to kartę przetargową między wieczną egzystencją a śmiercią? Pragnęłam, aby znów nadeszły te ciche i nudne chwile, które już powoli zapominałam.
    Westchnęłam, słysząc odgłos trzaskania drzwi na dole.

    Zastanawiacie się pewnie, gdzie podziała się reszta rozdziału. No cóż, odpowiedź jest prosta - nie ma. Nie napisałam, nie mogłam, nie potrafiłam. Jeśli mam być szczera, to już od ponad roku ogromnie się tu męczę, co widać po częstotliwości dodawanych rozdziałów. Właściwie to nawet i dłużej - sądzę, że wszystko zaczęło się pod koniec pierwszej części wiec bardzo dawno temu. Nie umiem do końca wyjaśnić dlaczego tak się stało.
    Na moją decyzję składa się wiele powodów. Brak czasu, chęci, wypalenie, Zmierzch juz od bardzo dawna przestał mnie interesować (choć mam do niego wielki sentyment) - to tylko kilka z nich. Moja niechęć do tego opowiadania niestety wygrała. Moja aktywność na tym blogu zaczęła się ponad 3 lata temu. Na początku było wspaniale, pierwszy rok zlecial mi idealnie, potem jednak zaczęło się coś psuć. Coraz częściej myślałam o zakończeniu, a potem znikałam na długie miesiące i nie dawałam znaku życia, by po przerwie wrócić z jednym rozdziałem i znowu porzucić bloga. Od kilku miesiący czuje niechęć i wstręt do tego bloga. Wiem, że muszę coś napisać, a potem znajduję miliony powodów aby tego nie robić.
    Pisząc to, mam mętlik w głowie. Z jednej strony nie chciałabym kończyć czegoś, co zaczęło się w jednym z najlepszych momentów w moim życiu i przekształciło się w duże miejsce, które przez pewien czas było moja odskocznią od problemów; gdzie przez całe trzy lata poznawałam wspaniałe osoby. Jedne zostały ze mną do końca, z innymi jednak nie było mi to dane i okazały się nic nie wartymi znajomościani (znaczy znajomością, kilka osób pewnie wie, o kogo chodzi :/). Na szczęście na mojej blogspotowej drodze pojawiła się osoba, która na nowo pomogła mi zdefiniować pojęcie przyjaźni, która dopingowała mnie i popychała do przodu, a oprócz tego lubiła to, co piszę :) Imię tej osoby pojawiało się bardzo często pod kolejnymi rozdziałami w podziękowaniach, nie napiszę więc imienia czy też nicku, jednak jest to oczywiste. Kocham Cię, mała! :* Dziękuję również Nessie za każdy piękny i mega długi komentarz, jaki po sobie zostawiała.
    Nie tylko one zasługują tu na miłe słowa. Dziękuję każdej osobie, która weszła na tego bloga i przeczytała choćby jedno słowo. A wszystkim, którzy skomentowali, jeszcze większe podziękowania. Każdy komentarz był takim paliwem dla mnie, uśmiechałam się na każde powiadomienie o nowym. Jest mi więc jeszcze bardziej przykro, że moja przygoda dobiega końca. Myślę jednak, że coś musi się skończyć, aby coś nowego mogło się zacząć. Nie planuje kolejnego bloga, a jeśli już to na pewno nie w czasie krótszym niż rok - dwa, muszę odpocząć i spojrzeć na blogger innymi oczami niż teraz, a to potrwa.
    Mam nadzieję, że moje opowiadanie nie było źle. Włożyłam w nie całe serce i duszę, chciałam, aby było coraz lepsze. Z rozdziału na rozdział doskonaliłam swój warsztat, który nadal wymaga ciężkiej pracy, ale już nie tutaj.
    Wierzcie mi, chciałabym zostać, ale już nie umiem. I tak długo z tym zwlekałam - myśli o końcu pojawiły się już w ubiegłym roku.
    Moja przemowa jest prawie tak długa jak rozdział, nieważne XD Przepraszam za jej chaotyczność, nie układałam jej w głowie, ale chcę mieć to za sobą najszybszciej, jak się da.
    Wydaje mi się, że to wszystko, co chciałam napisać. Dziękuję za te trzy piękne lata. Było mi naprawdę bardzo miło :) Dziękuję raz jeszcze czytelnikom, a do początkujących autorów zostawiam 'radę': nie dajcie się stłamsić i róbcie to, co kochacie. Bo najtrudniej jest zacząć.
    Zostawiam Wam jeszcze poniżej kawałki rozdziałów, które nie zostały opublikowane. Miłego (juz w sumie ostatniego) czytania.
    Trzymajcie się.
    Magda (Like a dark paradise)
    Jakby coś, to bloga nie usuwam, zawsze możecie wrócić :)

    Zanim wkleję fragmenty, chciałabym jeszcze dodać, że historia Carlislea i Esme kończy się dobrze, jednak nie od razu. Podczas nieobecności Esme, w Forks dochodzi do konfrontacji pomiędzy Cullenami i klanem Volturi. Niestety, zjawia sie ona jednak w mieście w celu zabrania reszty rzeczy (tak naprawdę to przyjeżdża, bo nie może się pogodzić z utratą Carlislea, zamierza również udać się do Europy, gdzie miała spotkać Mikea, pamiętacie go jeszcze?  Ja tak średnio). Zauważa, że dom jest pusty, wiec wychodzi na polanę. Aro jest wniebowzięty, postanawia od razu przystąpić do planu i zabrać ją ze sobą. Wywiązuje się dyskusja, podczas której stawia on ultimatum: albo dobrowolne oddanie Esme, albo śmierć całej rodziny Cullenów. Carlisle jest rozdarty, jego żona każe mu jednak kapitulować. Idąc w kierunku Volturi, żegna się z Edwardem, który wyjawia jej prawdę; Carlisle jest niewinny, nigdy jej nie zdradził. Esme nie ma jednak wyboru. Musi iść z Arem (tutaj miała być taka smutna scena, ale no nie będzie jej). Dalej miał być bal, na którym pojawia się również Carlisle, nie może jednak  zbliżyć się do ukochanej. A potem i tak wszystko kończy się dobrze. Nie wiem, co dokładnie miało mieć miejsce, ale Esme wraca tam, gdzie jest jej prawdziwe miejsce; do męża, który kocha ją jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.

Fragmenty:

(Miniaturka - przepraszam za brak polskich znaków)

Esme

    Przenieslismy sie do jego gabinetu. Carlisle polozyl swoja torbe na biurku pelnym dokumentow, po czym zapalil dwie duze swiece, zapewniajac nam romantyczny nastroj. Za oknem bylo juz zupelnie ciemno, padal drobny snieg, za kilka dni listopad mial ustapic miejsce grudniowi.
    - Nie moge uwierzyc, ze ten czas tak szybko mija! - Usmiechnal sie szeroko, tak jak lubilam najbardziej. - Dopiero zjawilismy sie w tym miescie, a juz minelo ponad piec lat.
    Zajelam miejsce na skorzanej czarnej kanapie pod sciana, na ktorej wisial duzych rozmiarow obraz przedstawiajacy zasiadajacych na swych tronach trzech przedstawicieli klanu Volturi - Aro, Marka i Kajusza. Carlisle stal w ich cieniu z opuszczona glowa, starajac sie nie patrzec na uwiecznione na malowidle wydarzenia.
    - Masz racje, slonce.
    Dzwiek powalanych drzew. Czyzby Emmett znowu trenowal nowe sztuki walki? Westchnelam i wybieglam z pokoju. Na schodach poczulam reke Carlisle'a, ktora chwycila moja dlon. Scisnelam ja mocno.
    Weszlismy na taras w tym samym momencie, gdy kolejna wiekowa sosna z hukiem ladowala wsrod swoich poprzedniczek. Kilka metrow dalej Emmett - niezmiennie prowodyr calego zamieszania - z zawzieciem prezentowal siedzacemu na schodach Jasperowi ciosy, ktore w ulamku sekundy...
    - NIE!
    ... LADOWALY NA MOICH PIEKNYCH SOSNACH!
    Moj syn, zdezorientowany, spojrzal na mnie jak na wariatke i odsunal sie od upadajacego drzewa.
    - Zniszczyles. Moje. Sosny. - Kierowalam sie w jego strone z gniewnym wyrazem twarzy. - One byly starsze ode mnie!
    Carlisle probowal chwycic mnie w talii i zapobiec niepotrzebnym rekoczynom, jednak odtracilam jego reke. Zaniepokojony Jasper podbiegl do nas, sterujac moimi uczuciami. Zatrzymalam sie. W ulamku sekundy poczulam niesamowite odprezenie, jakbym dopiero wstala z lozka. Odwrocilam glowe i rzucilam mu ostre spojrzenie.
     - Nawet nie probuj.
    Po chwili, skapitulowany, uniosl rece na znak poddania sie. Moja zlosc wrocila. Zwrocilam sie do Emmetta:
    - Ty... ty... chodzacy huraganie! Wszystko musisz zniszczyc?!
     - Ale mamo to niechcacy - zaczal; czyzby znowu zwali cala wine na swojego brata - przemknelo mi przez mysl. - Nie zrobilem tego specjalnie, po prostu...
    Przerwalam mu.
    - Synu, czy ty wlasnie probujesz mi wmowic ze trenowanie sztuk walki na moich drzewach nie bylo celowe? A moze w chwili uderzania w nie byles niepoczytalny?!
    - Juz, kochanie, spokojnie, wszystko bedzie w porzadku, spokojnie, blagam, spokojnie.
    Moj maz wszedl pomiedzy mnie a Emmett'a i spojrzal na mnie blagalnie, niemal smutno. Jest mna rozczarowany - pomyslalam. Ostatnio spedzal w domu zaledwie godziny, a gdy wracal, nie mial pewnie ochoty na sluchanie krzykow swojej zony-furiatki. Poczulam sie glupio.
    - Obiecasz, ze je posprzatasz? - spytalam syna pojednawczo juz normalnym tonem. Kiwnal glowa i usmiechnal sie.
    - Juz nie bede.
    - Dobrze, kochanie. Tylko nie ma zadnego rzucania drzewami. Rozumiemy sie?
    - Niech bedzie - rzucil z ociaganiem. Najwidoczniej pozbawilam go ostatniej okazji do zabawy.
    Ujelam dlon meza i razem wycofalismy sie do domu, lecz zamiast wejsc po schodach do jego gabinetu, bez wahania pociagnelam Carlisle'a w strone drzwi frontowych, a potem w kierunku lasu. Szlismy za reke w milczeniu, a wokol nas leniwie wirowaly  platki sniegu. Wszedzie panowala taka cisza, ze ich ladowanie na bialym puchu dalo sie wychwycic wampirzym sluchem.
   Nagle poczulam jego dlonie na mojej talii, a po chwili bylam juz w jego objeciach. Carlisle wzial mnie na rece, po czym jednym susem znalazl sie po drugiej stronie klifu.

(Adopcja. Miała iść jako 19 rozdział, ale doczytałam dokładnie, jak długi i ciężki jest proces adopcji)

Esme

    Najbliższy sierociniec znajdował się w Seattle. Okazał się on dosyć dużym, zadbanym budynkiem z równie wielkim ogrodem na jego tyłach.
- Gotowa? - zapytał mnie Carlisle. Jego kojący ton głosu i uśmiech dodawali mi otuchy.
    Kiwnęłam głową i ruszyliśmy ku schodom.
    W środku panował gwar, wszystkie dzieci z uśmiechem na ustach zbiegały po schodach do przestronnej jadalni umiejscowionej na lewo od wejścia.
    Zerknęłam na pewną dziewczynkę, która stała w kolejce po posiłek. Wyglądała na około siedem lat, miała lekko pofalowane, długie brązowe włosy, ale to jej duże mądre oczy zwracały największą uwagę. Patrzyła na inne dzieci wzrokiem pozbawionym żadnych emocji, stojąc wyprostowana, gracją dorównując niejednej baletnicy.
    Drzwi na przeciwko nas otworzyły się i pojawiła się w nich starsza kobieta o blond włosach, w niektórych miejscach pokrytych lekką siwizną, i ciepłym spojrzeniu znad oprawek okularów do czytania. Z odrobinę pulchniejszą sylwetką i niezbyt dużym wzrostem wyglądała jak moja babcia Lavinia, która, jak dowiedziałam się z gazety codziennej, zmarła na zawał kilka lat po mojej przemianie.
    - O, doktor Cullen, dzień dobry - podeszła bliżej i uścisnęła rękę mojego ukochanego. Ze mną postąpiła tak samo.
    - A to pewnie pana żona - dodała. - Wiele o pani słyszeliśmy - jej ręka była zjawiskowo ciepła i miękka jak poduszka. - Jestem Henrietta Blinton, dyrektorka tego domu dziecka.
    - Esme Cullen, bardzo miło poznać.
    - Może udamy się w bardziej ustronne miejsce, żeby spokojnie porozmawiać? Proponuję mój gabinet. Co państwo na to?
    Przytaknęliśmy z Carlisle'em ochoczo i podążyliśmy za kobietą na pierwsze piętro.
    Gabinet był skromnie urządzonym niewielkim pomieszczeniem z ogromnym biurkiem i masą fotografii dzieci na ścianach.
    Pani Henrietta nakazała gestem ręki, żebyśmy usiedli na krzesłach obok blatu, a sama umościła się wygodnie na czarnym, skórzanym fotelu.
- Więc, do państwa do mnie sprowadza?
- Chcielibyśmy adoptować dziecko - odparł mój mąż.
- Naturalnie - wyszczerzyła się w uśmiechu,który dosłownie powalał na kolana.

(Pierwsza wersja nowej historii, nie pytajcie, czemu Esme bije serce)

    Usłyszała pukanie. Trzy odgłosy w równym tempie. Przerwała śniadanie, przypaloną grzankę i zimne mleko, wstała od stołu i skierowała się do przedpokoju. Kiedy otworzyła drzwi, jej całe ciało przeszyła fala bólu.
    Stał tam, z bukietem czerwonych róż, wpatrując się w nią tym wzrokiem, od którego normalnie ugięłyby się pod nią kolana. 
    - Po co przyszedłeś? - zapytała. Jej głos zadrżał.
    - Musimy porozmawiać, Esme.
    Zrobiła dwa kroki i wpuściła go do środka. Wszedł wolnym krokiem, po czym podał jej róże.
    - Róże tutaj nic nie załatwią. 
    Westchnął.
    - Wiem. 
    Na chwile zapadła cisza, przerywana tylko oddechami i słyszalnym tylko dla wampira nieregularnym biciem jej serca.
    - Rozmawiajmy.
    Nie umiał zacząć. Za każdym razem, kiedy przychodził tutaj, ona albo wpuszczała go, żeby wykrzyczeć mu prosto w twarz, jakim jest kretynem, albo nie otwierała, udając, że nie ma jej w domu. Wiedział doskonale, że na razie nie może jej wszystkiego wyjaśnić, chociaż pragnął tego z całego serca. Chciał podejść bliżej, objąć ją mocno i zapewnić, że wszystko będzie w porządku, musi być. Przeklinał się w myślach, że zgodził się na takie coś,

(Pierwsza wersja prologu)

    Gdyby ktos kiedys opowiedzial mi, ze bede wiesc takie zycie, jakie wiode teraz, pomyslalabym, ze cos z nim nie tak. No bo kto uwierzylby w tak zawila historie, w ktorej na kazdym kroku masz cos do stracenia? W klamstwa na kazdym kroku, zeby ratowac siebie, rodzine, ale przede wszystkim rodzine. W tyle bolu i rozpaczy, wysilku i cierpieniu. Ja na pewno nie. 
    Zmienilam zdanie, gdy przezylam to na wlasnej skorze. Myslisz, ze wyolbrzymiam, ze nie moglo byc az tak zle. Alez moglo i bylo. Nie wierzysz?

niedziela, 24 maja 2015

Rozdział V - Wielki bal

Carlisle

Pink Floyd - High Hopes

    Gruba, kremowa kartka papieru z wytłaczanym na niej herbem rodziny królewskiej wędrowała z rąk do rąk.
    - Jak już zdążyliście przeczytać, Aro jest wielce oburzony naszymi kontaktami z wilkołakami oraz ludźmi – spojrzałem na Edwarda, który siedział bez ruchu i wpatrywał się w bliżej nieokreślony punkt leżący na przeciwległej ścianie, myśląc nad czymś zawzięcie. To jego związek z Bellą miał na myśli władca Volturi. Wyczytał on już to z moich myśli wcześniej, lecz dopiero wypowiedziane na głos rozwiało wszystkie jego wątpliwości.
    - Przecież nie złamaliśmy prawa. Dobre relacje z wilkołakami są nam potrzebne, a Bella będzie jedną z nas – odezwał się nagle Emmett. - Prawda Alice?
    Dziewczyna kiwnęła głową, a jej kąciki ust nieznacznie uniosły się.
    - Racja, miałam taką wizję. Było to jakiś czas temu, ale jestem niemal pewna, że to nastąpi – powiedziała.
    Głos zabrał Jasper – pierwszy raz podczas dzisiejszego zgromadzenia:
    - Coś mi tu nie pasuje. Aro jasno zaznaczył, że mają zamiary pokojowe, chcą tylko porozmawiać. Dlaczego więc postanowił zabrać ze sobą całą straż przyboczną i wszystkie żony? I dlaczego napisał o tym w liście?
    - Dokładnie – włączyła się Rosalie. - Może chciał nas zastraszyć? Chociaż to też nie brzmi zbyt logicznie.
    Zapadła cisza, przerywana cichymi, miarowymi oddechami zebranych. Przeniosłem wzrok na Emmetta siedzącego po mojej prawej. Trzymał list w ręce i oglądał jego każdy milimetr, jak gdyby chciał udowodnić, że coś przeoczyliśmy.
    - To musi być jakiś podstęp – odezwał się w końcu. - Nie mają podstaw, żeby się tu zjawiać. Chodzi więc o coś więcej. Może o dary Alice i Edwarda? Zawsze chcieli mieć ich w swoich szeregach. Jednak z drugiej strony nie posunęliby się chyba do tego, aby przybyć z całym tym ich wojskiem i brać ich siłą.
    Przejechałem kciukiem po sztywnym papierze koperty, zastanawiając się nad jego słowami. Nawet ja nie wiedziałem, jakie są prawdziwe zamiary Ara. Opowieść zawarta w liście z Volterry była tak naciągana i nieprawdziwa, że tylko głupi uwierzyłby w nią. Co planowała więc rodzina królewska? Dlaczego po tylu latach milczenia odezwali się z takim impetem?
    Jak na komendę koperta wysunąwszy mi się z dłoni, opadła na ciężki blat stołu. A wraz z nią coś jeszcze. Coś, o czym nie miałem pojęcia. Wiedziałem jednak, że Volturi lubią zaskakiwać.
    - Co jest, do cholery? - Emmett nachylił się nad stołem i chwycił małą karteczkę. A wtedy wszystko zaczęło dziać się tak szybko, że do dzisiaj nie jestem do końca przekonany, czy moja wersja była zgodna z tym, co się wtedy wydarzyło.
    Kiedy Edward przeczytał treść kartki z myśli Emmetta, zachłysnął się powietrzem. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, jego twarz sprawiała wrażenie przezroczystej, a oczy były wielkie jak spodki. Rosalie sięgnęła ponad stołem i wyrwała mu papier. Zlustrowała wzrokiem jego kolejne linijki, a gdy skończyła, zakryła usta dłonią i bez słowa podała mi kartkę. Usilnie unikała mojego wzroku, patrząc przed siebie. Byłem jednak sprytniejszy, spojrzałem na odbicie jej twarzy w szybie okna. Nie wyrażała żadnych emocji, przypominając porcelanową lalkę.
    Niepewnie wziąłem od niej kartkę. Miałem mętlik w głowie, myśli podsuwały mi coraz to nowsze czarne scenariusze, jak gdyby prześcigały się w tym, który będzie gorszy. Nie chciałem tego czytać. Bardzo nie chciałem tego czytać. Łudziłem się, że może okaże się to jakimś żartem

Drogi Carlisle!
Jest mi niezmiernie trudno pisać ten list do Ciebie, lecz nie mam wyboru. Sprawy mojego małego królestwa są ważniejszen niż nasza wieloletnia przyjaźń, więc, proszę, uszanuj tę decyzję. Niedługo odbędzie się bal, na którym, zgodnie z tradycją, mam zamiar ogłosić swoją nową wybrankę. I tutaj pojawia się problem, ponieważ - jak pewnie wiesz - miała nią zostać Maurelitta. Wierz mi, drogi przyjacielu, szukałem wszędzie jej godnej następczyni, lecz bez skutku. A potem zdałem sobie sprawę, że wybór jest prosty, więc jeszcze tego samego dnia nakazałem sprowadzić suknię. Czy piękna Esme będzie dobrze prezentować się u mojego boku w czerwieni?
Aro

    Zamarłem, nie mogąc wydusić z siebie żadnego słowa. Poczułem się, jakbym umierał w środku, jakbym usychał. Ból powoli mnie paraliżował, ciało wpadało w odretwienie. Nawet nie wiedziałem, kiedy opadłem na krzesło. To się po prostu stało. Otoczyły mnie czyjeś ręce, a kolejne spoczęły na moich ramionach. Zakryłem twarz dłońmi, odgradzając się od ich współczujących spojrzeń. W moim świecie było teraz ciemno i zimno. I pusto. Bardzo pusto. Czas dla mnie stanął, a wszystko wokół przestało istnieć. Miałem ochotę wyjść z domu i, mknąc przed siebie, krzyczeć z bezsilności.    
    Potem przyszło niedowierzanie. Nie dopuszczałem do siebie tego, co przeczytałem. Nie chciałem, nie mogłem, nie potrafiłem. To przecież nie mogła być prawda, powtarzałem w duchu niczym modlitwę. Jednak z kazdą sekunda uderzało to we mnie mocniej, rozdzierając mnie na kawałki. Zacisnąłem mocno powieki, po czym powoli otworzyłem oczy, błagając w duchu, aby to wszystko okazało się tylko moim chorym wymysłem. Niestety, pustka trwała nadal.
    - Dlaczego - Tylko tyle zdołałem wyszeptać.
   Nie wytrzyma tam z nimi. Nie wytrzyma tego okrucieństwa, zabijania niewinnych ludzi dla świeżej krwi, brutalnego pozbywania się niepotrzebnych członków klanu. Ona - najwrażliwsza osoba chodząca po tym świecie, wolałaby zginąć niż zabić własnego wroga. Pełna ciepła i troski, pragnąca otoczyć swoją miłością każdą napotkaną osobę.
    Czy to już naprawdę koniec? Czy straciłem ją bezpowrotnie? Czy nie ma dla niej żadnego ratunku? Cokolwiek?
    To nie może się tak skończyć!
    Podniosłem głowę. Wszyscy zastygli w bezruchu, czekając na to, co zamierzam zrobić. Przełknąłem ślinę i wypranym z emocji głosem wypowiedziałem te dwa słowa:
    - Będziemy walczyć.
    Cień uśmiechu przemknął przez twarze zebranych, choć oni sami wyglądali, jakby przez te kilka minut postarzali się o co najmniej dziesięć lat.
    - Trzeba być dobrej myśli, tato.
    Alice poklepała mnie po ramieniu.
    Rose poprawiła się na krześle.
     - Jak wygląda ten bal, o którym jest mowa w liście? - zapytała. Odpowiedział jej Edward:
    - Aro wyprawia go co dziewięćdziesiąt cztery lata na pamiątkę dziewięćdziesięciu czterech dni panowania jego brata Gervasio. Przywłaszczył sobie on prawa do tronu, gdy Aro i najważniejsi członkowie klanu przebywali w Afryce, gdzie poszukiwali utalentowanych wampirów do swojej kolekcji. Gervasio miał więc ułatwioną sytuację, bowiem w Volterze pozostali nieliczni. Szybko zamordował swoich przeciwnikow i niedługo po tym zasiadał już na tronie. Podczas jego rządów zabito ponad połowę ludności zamieszkującej miasto.
    Wkrótce do Volterry wróciła delegacja Aro i pokrzyżowała plany jego brata. Zdetronizowanie go było jednak bardzo trudnym zadaniem, ponieważ posiadał on ogromny dar - osoba, na której go używał w kilka sekund zapominała, kim jest i gdzie się znajduje. Z czasem ta zdolność rozwinęła się i Gervasio mógł atakować kilkanaście wampirów w tym samym czasie. Na ratunek przyszła Giovanna, która uwiodła go i zabiła w najmniej spodziewanym przez niego momencie. Na znak wdzięczności za uratowanie Volterry Aro pojął ją za żonę i wyprawił ogromny bal, na którym ogłosił swój ślub. Nie miał on jednak szczęścia, ponieważ kilka dekad później Giovanna została zabita przez zazdrosnego członka straży przybocznej. Władca znalazł jednak kolejną wybrankę, a historia zatoczyła koło, odbył się kolejny bal.
    Od tamtej pory uroczystość stała się tradycją Volturich i ma miejsce regularnie. Do miasta przybywają wampiry z całego globu. Wszyscy tańczą i dobrze bawią się w swoim towarzystwie, a o północy zjawia się Aro ze swoją nową ukochaną. Po około godzinie goście wraz z całą rodziną królewska udają sie w odległe tereny i dokonują symbolicznego mordu, aby upamiętnić krwawe dziewięćdziesiąt cztery dni. Ceremonia ślubna odbywa się kolejnej nocy.

 ................................................................


Witam. Dziękuję za tak liczne wyświetlenia i komentarze. Niestety, długo trzeba było czekać na rozdział, jak zwykle w sumie. Pisany i dodawany z telefonu, także mogą pojawić się błędy, za które przepraszam. Nawet nieźle mi wyszedł, nie jest źle, nie jestem jednak do końca pewna co do tego, jak poprowadziłam Carlislea. Zostawiam to Wam do opinii.
Pozdrawiam :) <3

piątek, 20 lutego 2015

Rozdział IV - Narada [EDIT 7.03.]

Carlisle

Danzig - Mother 

    Na początku wcale nie chciałem jej zatrzymywać, lecz gdy, nie oglądając się za siebie, wsiadła do auta, coś we mnie pękło. Wybiegłem za nią przed dom  z zamiarem powiedzenia prawdy, jednak było już za późno. Krzyczałem, aby została i pozwoliła mi wszystko wytłumaczyć, kiedy włączyła radio i przyspieszyła, znikając z pola widzenia.
    Z chwilą, gdy wjeżdżała na asfaltową drogę, poczułem pustkę. Jakby kolejne pokonywane przez nią kilometry, zabierały części mnie. Czyli to koniec? Pozwoliłem jej odejść, więc to zrobiła. Nie walczyłem. Pozwoliłem. Pozwoliłem. Pozwoliłem!
    A może było to najlepszym posunięciem w tej sytuacji? Przebywając z dala od domu, nie narazi się na niebezpieczeństwo. A gdy wszystko skończy się dobrze, znajdę ją i opowiem wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami. I wreszcie zacznie nam się układać. Bez kłamstw.
    Oh, Carlisle, od kogo nauczyłeś się bycia takim optymistą?
    Biłem się z myślami, oparty o chłodną framugę drzwi frontowych. Słońce chowało się już za horyzontem. Tak, słońce, twój dzień chyli się ku końcowi, ale jutro znów wstaniesz z nową nadzieją. Nadzieją dla mnie. Bo będę walczył. Dla Esme, o Esme.
    Wszedłem do środka.
    Ale najpierw opowiem wszystko czekającym w salonie dzieciom.

Esme

    Kilka lat temu dom rodziny Denali przeszedł gruntowny remont - od podłóg po najdrobniejsze detale, aż po dach. Oczywiście, miałam w tym swój udział. Z niesłychaną cierpliwością wysłuchiwałam kłótni o kolor szafek w kuchni, by po chwili zostać zasypana o najlepszy - według mnie - rodzaj kafelków w łazience. Podczas prac szczególnie umiłowałam sobie jeden pokój na poddaszu. Umiejscowiony w największej odległości od innych - dlatego też zapomniany przez domowników - urzekł mnie już w stanie surowym. Nie zdziwiłam się więc, że właśnie ten pokój wybrała Carmen na moje nowe lokum.
    Było to przestronne pomieszczenie pomalowane na gołębi kolor z mnóstwem światła wpuszczanego przez okna zajmujące całą lewą ścianę. Największą uwagę przyciągało ogromne, pokryte nieskazitelnie białą narzutą, łoże z drewnianymi kolumienkami. Po prawej stronie mieściła się dwudrzwiowa szafa, a obok niej półka od góry do dołu zapełniona rozmaitymi książkami.
    - Witaj w pokoju na poddaszu - oznajmiła Denalka. Uspokoiłam się już na tyle, żeby część jej jak zawsze znakomitego humoru powróciła. 
    - Dziękuję ci Carmen. Za wszystko.
    - Nie masz za co. Cieszę się, że przyjechałaś. 
    Podeszłam do niej bez słowa i mocno uściskałam. Cieszyłam się, że mogłam liczyć na tak wspaniałych przyjaciół.
    - Zostawię cię samą, żebyś mogła się rozpakować - powiedziała wampirzyca i wyszła, rzucając mi pokrzepiający uśmiech, gdy zamykała za sobą drzwi. Zostałam sama w tym ogromnym pokoju. 
    Opadłam na łóżko i wzięłam głęboki oddech. Przymknęłam powieki, wsłuchując się w stukot obcasów Carmen, która schodziła po schodach. Szybko przeszła do kuchni, potem do salonu. Za chwilę usłyszałam ją w holu, a następnie w...
    Nagle mój umysł zalała fala wspomnień, jednak nie całkiem kompletnych. Powoli przypominałam sobie, co zaszło w Forks, zanim odjechałam - leżałam w gabinecie Carlisle'a. Lecz co stało się wcześniej? Co było łącznikiem między tym wydarzeniem, a pojawieniem się Heidi i moim atakiem na nią? Nie myślałam nad tym wcześniej. Mój mózg najzwyczajniej wyparł te kwestię, uznając ją za niepotrzebną. Otworzyłam oczy i, wpatrując się w śnieżnobiały sufit, próbowałam stworzyć na nim wyimaginowany schemat sekwencji wydarzeń. 
    No dobrze. Pierwsze: Heidi. Po tym, jak opowiedziała wszystkim, co łączyło ją z Carlisle'm, rzuciłam się na nią. 
    Cieszyło mnie to, że pomimo bólu i cierpienia, jakich mi wyrządzili, potrafiłam na chłodno ocenić sytuację i zastanowić się nad jej przebiegiem. 
    Dwa: odepchnęła mnie od siebie, używając swojego potężnego daru - paraliżującej mgły, do złudzenia przypominającej umiejętność Aleca, brata Jane, członka rodziny Volturi. 
    Trzy... No właśnie, co działo się dalej? Jedyny fakt, jaki pamiętam po zderzeniu  z wilgotną od deszczu ziemią, był taki, że zalała mnie ciemność. Nie mogłam ruszać kończynami, myśleć, ani tym bardziej wołać o pomoc. W porządku, zaliczmy to jako wydarzenie numer trzy. 
    Cztery: nie pamiętałam już nic. Pustka. Ciemne skrawki czegoś przelatywały mi przez myśli, formując się w pytanie: gdzie byłam, gdy mnie nie było? Nie opuszczałam Forks, nie mogłam również stracić przytomności - wampiry tak nie robią. 
    A potem, jak gdyby nigdy nic znalazłam się w gabinecie Carlisle'a. Ile czasu minęło? Heidi zjawiła się późnym wieczorem, a ja wyjechałam zanim zaczęło zmierzchać, musiało więc trochę to potrwać. 
    Westchnęłam. Dlaczego to jest takie zagmatwane? 
    Nagle usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi na parterze – to pewnie Eleazar, Irina i Laurent. Szybko wstałam z łóżka i wyszłam z pokoju, aby się przywitać. 

Carlisle

    Edwardzie, proszę, zbierz wszystkich w jadalni – przekazałem mu w myślach, wchodząc na pierwsze piętro. W wampirzym tempie skierowałem się do mojego gabinetu. W środku jak zawsze panował bałagan. Wszędzie piętrzył się stosy dokumentów – pamiątka mojej ostatniej papierkowej pracy – jednak pomimo tego nieporządku, wiedziałem, gdzie leży coś, co zaraz stanie się obiektem burzliwej dyskusji. Schyliłem się i wydobyłem ów przedmiot z najgłębszej części szuflady biurka i zszedłem do jadalni. Nigdy nie pełniła ona właściwej funkcji, bardziej pasowało do niej określenie pokój narad czy też centrum dowodzenia rodziny Cullen, jednak kwestie normalności brały tu górę.
    Miałem wielką nadzieję, że uda mi się im wyjaśnić, dlaczego postąpiłem tak, a nie inaczej. Wszystko spoczywało w moich rękach. 
    Usłyszałem Edwarda tłumaczącego zawzięcie rozwścieczonej Rosalie, że to, co mam do zakomunikowania, jest naprawdę bardzo ważne i pozwoli spojrzeć na całą sytuację z zupełnie innej strony. Od wyjazdu Esme nie kryłem się z myślami, usiłując uporządkować wszystkie minione wydarzenia, wiedział on już więc o każdym zdarzeniu, jakie miało miejsce. 
    Wziąłem głęboki oddech i przekroczyłem próg pomieszczenia. 
    Wszyscy już czekali. Przy długim, owalnym stole w kolorze mahoniu zasiadali na swoich zwykłych miejscach lekko nieobecna Alice, Emmett o nieodgadnionym wyrazie twarzy, Edward rzucający mi współczujące spojrzenie oraz Rosalie, patrząca na mnie z wyrzutem. Jasper stał pod ścianą, obok okna, ze wzrokiem wbitym w ścianę. 
    Usiadłem na tym krześle, co zwykle, na wschodnim krańcu stołu, jednak po chwili wstałem. Miejsce obok mnie było puste – to Esme powinna je zając. Powinniśmy siedzieć blisko siebie, trzymając się za ręce, jak to mieliśmy w zwyczaju podczas każdej narady rodzinnej. Chciałbym, żeby tu była, pomyślałem – może wtedy…
    Ktoś chrząknął, być może Jasper. Zreflektowałem się, że tępo wpatrywałem się w krzesło Esme. Niepewnie zacząłem swoją przemowę:
    - Dziękuję, że zgodziliście się mnie wysłuchać.
    - Do rzeczy – przerwała mi Rosalie. Jej oczy ciskały niewidzialne gromy wycelowane prosto we mnie. - Edward nic nam nie powiedział, więc czekanie, aż nas łaskawie oświecisz, staje się już uciążliwe.
    - Rose – upomniał ją Emmett, na co blondynka uspokoiła się.
    Kontynuowałem.
    - Jak wiecie, Heidi powiedziała nam wszystkim coś okropnego. Coś, co nigdy nie miało miejsca.
    Rozległ się szum rozmów, każdy chciał coś dodać, kwestionując moje słowa. Edward uciszył ich skutecznie, uderzając otwartą dłonią o blat stołu. Posłał mi pokrzepiający uśmiech, poczułem się trochę lepiej. 
    - Heidi była – zawahałem się, szukając odpowiedniego określenia – była chora. Oczywiście żaden lekarz tego nie potwierdził, co nie zmienia faktu, że nie panowała nad sobą, nie kontrolowała się. Może działo się tak dlatego, że miała trudne dzieciństwo, może były jeszcze jakieś inne powody, tego nie wiem.
    Zamilkłem. Czemu bronię osoby, która w pewnym stopniu doprowadziła do sytuacji, w której się znalazłem? Nie miałem nawet najmniejszego powodu, by to robić. 
    Zwiesiłem głowę. To była najtrudniejsza rozmowa w całej mojej długiej egzystencji. Aczkolwiek wiedziałem, że bez nich nie dam sobie rady. 
    - Chciałem wam po prostu powiedzieć, że nigdy nie dałem waszej mamie powodów, żeby cierpiała przeze mnie. Ja… bardzo ją kocham. - Opanowałem drżenie głosu przy wypowiadaniu ostatnich słów.
    - To dlatego wtedy nie zaprzeczyłeś? Nie odezwałeś się wtedy choćby jednym słowem a potem pozwoliłeś jej odejść!
    Alice wpatrzyła na mnie przenikliwym wzrokiem, którego jeszcze nigdy u niej nie zarejestrowałem. Po chwili jej oczy zaszły mgłą, zaczęła wpatrywać się w jeden punkt nieobecnym wzrokiem. Jasper zrobił krok w jej stronę. Wizja. Wyjątkowo krótka, ponieważ po upłynięciu paru sekund była już z powrotem. Odezwała się cicho, przerywając niezręczną ciszę:
    - Widziałam ją. Mamę. Kupi bilet na lot na Alaskę i poleci do sióstr Denali. Zostanie tam około tygodnia.
    Przez twarz Edwarda przebiegł delikatny uśmiech. Najwyraźniej pomyśleliśmy o tym samy i on również cieszył się, że Esme będzie bezpieczna, gdy to wszystko miało nadejść. 
    - Odpowiesz wreszcie na moje pytanie? - odparła Alice już nieco łagodniej.
    Dopiero teraz przypomniałem sobie o kopercie, którą przez cały czas trzymałem w dłoni. Jasper i Emmett spojrzeli po sobie. Wyjąłem list ze środka, drobne kawałki przełamanej już wcześniej charakterystycznej pieczęci klanu Volturi posypały się na stół, i podałem go siedzącej najbliżej Alice. Przeczytała go w kilka chwil, podczas których emocje na jej twarzy zmieniały się niczym w kalejdoskopie; od złości, po rozpacz i niedowierzanie.
    - Dlaczego nie miałam wizji? - wyjąkała, podając kartkę  Emmett'owi.
    - Nie podjęli jeszcze ostatecznej decyzji, kryją się - odpowiedziałem. - Ten list miał być swego rodzaju zapowiedzią. Chcą, abyśmy byli przygotowani.
    - Czyli co z tego wyniknie? - spytała Rosalie.
    - Kłopoty, duże kłopoty. Takie, z którymi nie mieliśmy jeszcze do czynienia.   


 ................................................................

Tak, wiem, kolejna długa przerwa. Mogłabym obiecać systematyczność, lecz obiecywanie nie za bardzo mi wychodzi. Nie jestem zbyt zadowolona z najnowszego tworu, lecz nie jest taki zły. Nie dowiadujemy się z niego wielu rzeczy, jednak akcja stopniowo przyspiesza. 
Tak, Volturi! Nie miałam pomysłu na inny wątek, a ten z rodziną królewską wydał mi się ciekawy. Od razu uprzedzam, że zamierzam ostro odejść od kanonu, bo... mogę XD
Chciałabym podziękować tym, którzy wchodzili tutaj, gdy nie pojawiały się żadne rozdziały. Notkę dedykuję wszystkim czytającym. 
Jestem wdzięczna za każde wyświetlenie, jest ich już naprawdę bardzo duuużo. 
Pozdrawiam! :)
 ................................................................

Liebster Award

    Generalnie od jakiegoś czasu nie bawię się w żadne nominacje itp., ale teraz zrobiłam wyjątek. Nominowała mnie cudowna Murlawa Procent, której z całego serca dziękuję (jej blogi możecie zobaczyć TU i TU oraz u mnie w 'linkach', gorąco polecam, kawał dobrej roboty!)

    Jest to nominacja otrzymana od innego bloggera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest ona przyznawana blogom mniejszej ilości obserwujących, dając możliwość rozpowszechnienia. Po otrzymaniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która cię nominowała. Następnie nominujesz 11 osób (nie można jednak nominować osoby, która nominowała ciebie) oraz zadajesz im 11 pytań.

    Ja niestety nie zamierzam nikogo nominować, gdyż wszystkie blogi zostały już dawno nominowane albo nie biorą udziału w tej zabawie. 

1. Gdybyś mógł przenieść się w czasie, jaki okres byś wybrał?
Wydaje mi się, że jest dobrze tak, jak jest. Nie chcę niczego zmieniać.
2. Gdybyś mógł zamienić się na jeden dzień życiami z bohaterem literackim lub filmowym kogo byś wybrał?
Chciałabym być Edwardem ze Zmierzchu i czytać w myślach innych osób.
3. Czy według ciebie jest jakaś ekranizacja lepsza od książki?
Jeszcze się z taką nie spotkałam :)
4. W jakim momencie twojego życia wpadłeś na pomysł swojej historii?
To było w wakacje. Nuda była jednym z większych powodów założenia przeze mnie bloga. 
5. Znasz już zakończenie swojego opowiadania?
Nie wiem, co będzie z kolejnej notce, a co dopiero jakie będzie zakończenie xd
6. O której godzinie zazwyczaj piszesz?
Najlepiej pisze mi się w nocy, ponieważ jestem wtedy najbardziej skoncentrowana i nikt mi nie przeszkadza.
7. Jaka jest twoja ulubiona baśń z dzieciństwa?
Chyba 'Księżniczka na ziarnku grochu'.
8. Jaka jest twoja ulubiona kołysanka?
Nie znam żadnych kołysanek.
9. Wolisz spacerować nocą czy za dnia?
I dzień, i noc mają w sobie coś specyficznego. Wolę jednak nocą. 
10. Czy któryś z twoich bohaterów jest wzorowany na prawdziwej osobie z twoje otoczenia?
Nie, choć mam w planach wprowadzenie kilku postaci, a wtedy kto wie? :)

11. Co jest najobrzydliwszą rzeczą na świecie?
Przemoc z stosunku do dzieci, gwałty itp. 


Jeszcze raz dziękuję za nominację :)