sobota, 13 września 2014

Rozdział III - Rezerwat Denali

Esme

Whitesnake - Is This Love

    Było już nieźle po drugiej w nocy, kiedy zajęłam miejsce w samolocie. Maszyna ruszyła i wzbiła się w powietrze, zanim zdążyłam się obejrzeć.
    Większość pasażerów spała, pochylali się ku sobie, jakby chcieli przekazać jakaś tajemnicę drugiej osobie. Ich miarowe bicie zdrowych, silnych serc dało się znieść - dzięki porządnemu polowaniu kilka kilometrów od lotniska - nie czułam się, jak gdyby przykładano mi rozżarzony pręt do gardła, ale tez nie sprawiało przyjemności. Zazdrościłam im tego, że mogli zapaść w sen, tak po prostu wyłączyć się i wszystko odłożyć, chociaż na te kilka godzin. Ja potrafiłam tylko udawać, nie lubiłam tego, choć czasem przydawało się, aby nie wzbudzać podejrzeń.
    Tamtej nocy nie chciałam jednak zwyczajnie zamknąć oczu i poddać się tysiącom myśli niczym surfer fali na oceanie. Nie umiałam jeszcze stawić temu czoła.
    Zamiast tego wyjęłam z torebki małą książkę kupioną na lotnisku z nadzieją, że choć na chwile mnie zajmie. Stoisko przy małej kawiarni uginało się kieszonkowych wydań znanych powieści o tematyce romantycznej. Zdawałam sobie doskonale sprawę, że nie zdołałabym przeczytać do końca nawet prologu kolejnej historii o zakochanej parze, więc gdy zapytałam o jakąś pozbawioną miłości pozycję, sprzedawca wręczył mi małą encyklopedię. Początkowo cieszyłam się z normalnej lektury - pomyślałam, że pozwoli mi ona skupić się na konkretnej czynności, na pewno lepszej niż bezczynne wpatrywanie się w widok za oknem.
    Po chwili przyjrzałam się dokładnie okładce i poczułam ukłucie w martwym sercu. Skrzywiłam się mimowolnie. 

    Była to encyklopedia medyczna.
    - Nie podoba się panience? - spytał mężczyzna.

    Pokiwałam głową. Szybkim ruchem wymienił mi ją na biografię najlepszych pianistów ostatnich dekad.
    Czytanie w słabym samolotowym oświetleniu nie sprawiało mi żadnego problemu. Powoli chłonęłam zdanie po zdaniu, przewracając kolejne kartki książki, na okładce której widniał duży ciemny fortepian. Podobny stał w naszym domu, Edward uwielbiał siadać przy nim wieczorami i grywać te wspaniałe melodie. Czasami dołączałam do niego, zajmowałam miejsce obok i słuchałam, pochłaniałam każdy dźwięk. Widok jego zręcznych palców delikatnie sunących po gładkich klawiszach był niesamowity do tego stopnia, że nie dziwiliśmy się, gdy na dworze zaczynało świtać. Kontynuowaliśmy. Po kilku godzinach zwykł rozpraszać mnie odgłos parkowanego w garażu mercedesa, nocna zmiana w szpitalu dobiegła końca. Zrywałam się z krzesła jak oparzona i jednym susem zjawiałam się w progu drzwi wejściowych, słysząc cichy śmiech Edwarda w salonie, który po chwili znikał w swoim pokoju na piętrze lub - ostatnimi czasy - wychodził do Belli. Bardzo polubiłam tę dziewczynę, każda matka, nawet przyszywana jak ja, cieszyła się, gdy jej syn z dnia na dzień stawał się coraz weselszym.
    Carlisle mnie kochał.
    A ja wiedziałam, że on też nie jest mi obojętny. Mogłam nawet pokusić się o stwierdzenie, że kochałam go tak samo, jak on mnie. Jeszcze żaden mężczyzna nie zrobił czegoś takiego dla mnie. Poczułam, jak przyjemne ciepło rozlewa się po całym moim ciele.
    Przysunęłam się do niego, tak, że dzieliły nas tylko centymetry, i dotknęłam jego warg moimi. Były takie delikatne, takie ciepłe. Całowały z pasją, jak gdyby Carlisle chciał przekazać tym pocałunkiem wszystkie uczucia, jakimi mnie darzył.
    Kochał mnie. Kochał mnie. Kochał. Kochał. Kocha! Nadal kocha! Rozumiesz?!

    Rozległ się piskliwy głos stewardessy, zaraz mieliśmy podchodzić do lądowania. Oderwałam się od książki. Za oknem słońce wschodziło pełną parą. Zerknęłam na zegarek, według czasu na Alasce było kilkanaście minut po piątej. Rano. Spostrzegłam zagięty róg przedostatniej kartki tomiku - czyżbym przeczytała go ludzkim tempem tak szybko? To nie było sto, sto pięćdziesiąt stron, a prawie trzysta. Zdziwiłam się, lecz po chwili dotarło do mnie, że tak naprawdę, lustrując wzrokiem kolejne zdania, przewracając następne kartki, myślami znajdowałam się daleko. Konkretniej w Forks, przy Division Street*. Podświadomie do końca wierzyłam, że takie coś się nie wydarzy, ale czego ja się właściwie spodziewałam? Co będzie dalej, jeśli nie umiem zapomnieć nawet na chwilę?!
    Jestem beznadziejna.



    Alaska przywitała mnie słonecznym, aczkolwiek lekko chłodnym porankiem. Rezerwat Denali wyglądał prześlicznie o tej porze roku - wszędzie rosła soczyście zielona trawa i kolorowe kwiaty. W dolinie niespiesznie płynął mały strumyk.
    Dom Denalczyków znajdował się na wzniesieniu, otoczony z trzech stron gęstym borem leśnym. Prowadziła do niego ubita droga. Pokonałam ją w szybkim tempie i zanim zbliżyłam się do szerokiego podjazdu, przy oknie na parterze wychwyciłam jakiś ruch. Po chwili ogromne drzwi frontowe otworzyły się, a poranne słońce delikatnie prześlizgnęło się po idealnej twarzy Carmen. Uśmiechnęła się szeroko na mój widok, po czym wyszła na kamienny ganek. Z nadnaturalną szybkością pokonałam dzielącą nas odległość, niemalże wbiegłyśmy sobie w ramiona.
    - Dobrze cię widzieć, Esme - odezwała się Denalka. Musnęłam ustami jej policzek.
    - Ciebie też, Carmen.
    - Jesteś sama? Gdzie reszta? Gdzie masz Carlisle'a?

    Wciągnęłam szybko powietrze. Spodziewałam się tego pytania prędzej czy później, nie zdecydowałam jednak wcześniej, czy wyznać prawdę, czy może skłamać. Co byłoby lepsze? Przez ułamek sekundy zastanowiłam się nad odpowiedzią, po chwili wyznałam cicho:
    - Carlisle miał dużo pracy w szpitalu, przyjechałam sama - wysiliłam się na blady uśmiech, któremu bliżej było jednak do grymasu.
    - Mam nadzieję, że zostaniesz na kilka dni - Spojrzała na moją torbę.
    - Szczerze mówiąc, liczyłam na to.
    Zaśmiała się.
    Oderwałyśmy się od siebie. Wampirzyca wyciągnęła rękę w zapraszającym geście i otworzyła szerzej drzwi.
    - Wejdź - powiedziała.

    Nic nie zmieniło się od mojej ostatniej wizyty kilka miesięcy temu. Po lewej nadal znajdowała się kuchnia, po prawej wchodziło się do salonu, a na wprost wciąż były schody na piętro. W powietrzu unosił się subtelny zapach kwiatów stojących na komódce obok wejścia.
    - Przyjechałaś w samą porę. Tanya wybrała się z Kate na szybkie zakupy, powinny wrócić pod koniec tygodnia, a Irina jest na polowaniu z Eleazar'em. Miałam iść z nimi, ale w ostatniej chwili zrezygnowałam. Dobrze zrobiłam - uśmiechnęła się szeroko - Laurent zgłosił się na ochotnika, poszli we trójkę. Uwierzysz? Laurent! Myślę, że jego zmiana diety na naszą to tylko kwestia czasu.
    Skierowałyśmy się do kuchni. Było to przestronne pomieszczenie utrzymane w jasnych barwach. Okna wychodziły na podjazd i cudownie zielony trawnik. Carmen wzięła moją torbę i zaniosła ją do pokoju, który miał zostać moim lokum przez następne kilka dni. Ja w tym czasie, zajmując jedno z krzeseł przy stole pod ścianą, próbowałam wymyślić jakąś sensowną historię.
    Nie chciałam obarczać jej własnymi problemami, były moje, musiałam więc rozwiązać je sama, jednak potrzebowałam sensownego powodu, dla którego przyleciałam na Alaskę. Klan Denali nie został poinformowany o tym, co zaszło w Forks, inaczej zostałabym zasypana pytaniami o wszystko, co się wydarzyło. Carmen nie jest głupia, z pewnością zorientuje się, że coś jest nie tak.
    I rzeczywiście tak się stało.
    Zanim zdążyłam na trzeźwo przeanalizować moją sytuację, weszła do kuchni tanecznym krokiem i zajęła miejsce naprzeciwko mnie.
    - No, Esme, myślę, że zdążyłam zanudzić cię moją gadaniną, teraz twoja kolej. Czy sytuacja z Heidi jest już wyjaśniona? Czekałam na wasz telefon, ale nikt nie dzwonił.
    Nie widząc innego wyjścia, zaczęłam opowiadać jej okrojoną wersję wydarzeń z tamtego dnia. Kiedy jednak dotarłam do momentu, w którym w końcu dowiedziałam się prawdy o Carlisle'u, przerwałam w pół zdania.
    - Wszystko w porządku?
    Kiwnęłam głową i znów wymusiłam uśmiech-grymas. Zatroskana, spojrzała mi głęboko w oczy. Natychmiast uciekłam wzrokiem w bok. One nigdy nie kłamią. A ja owszem.
    - Esme, przecież widzę, że coś się stało. Wiesz, że możesz mi o tym powiedzieć.
    Czy opłacało się dalej brnąc w te kłamstwa?
    - Carmen, wszystko jest w porządku - Starałam się, aby mój głos brzmiał przekonująco. - Naprawdę - kontynuowałam, choć jej mina wyraźnie sygnalizowała, że uwierzyła w to, co powiedziałam.
    - Nigdy nie umiałaś dobrze kłamać. - Przysunęła się do mnie i położyła mi dłoń na ramieniu. 
    - Chodzi o Carlisle'a? To dlatego przyjechałaś sama? Pokłóciliście się? To przez tą Heidi, prawda? Proszę, powiedz mi.
    Skrzywiłam się mimowolnie, gdy wypowiedziała jego imię. Lecz kiedy zaczęła zasypywać mnie gradem pytań, a ja jąkałam się i błądziłam, szukając odpowiedzi, było już po wszystkim. Zrezygnowana, zwiesiłam głowę i patrzyłam na swoje dłonie oparte o wewnętrzna stronę ud. Długo powstrzymywane łzy cisnęły mi się do oczu. Zamrugałam kilkakrotnie, aby się ich pozbyć.
    - Tak... chodzi o... Carlisle'a.
    Wielką trudność sprawiło mi sklecenie tak krótkiego zdania.
    Południowy temperament Carmen dał o sobie znać. Szybkim ruchem przyciągnęła mnie do siebie i przeklęła siarczyście w obcym języku.
    - Nie martw się, wszystko będzie dobrze - pocieszała mnie, ale bez przekonania. - To przez Heidi, prawda? Przestało wam się układać, odkąd się pojawiła.
    Przytaknęłam.
    - Carmen, on... - słowa nie mogły, nie chciały przejść mi przez gardło, poczułam w nim wielką gule.
    - Spokojnie, kochanie, powoli - delikatnie głaskała mnie po głowie. Oparłam czoło o jej lewy obojczyk i zamknęłam oczy.
    Jeśli teraz tego nie powiem, eksploduję.
    Zaczęłam jeszcze raz.
    - On... - wzięłam głęboki oddech - On mnie... zdradził, Carmen.

    Wypowiadając to zdanie, wreszcie wszystko do mnie dotarło. Puściły wszystkie tamy. Gorące łzy lały się ciurkiem po mojej twarzy, kapiąc na odsłonięty dekolt wampirzycy. Moczyłam jej kremową koszulkę, ona zdawała się jednak tego nie zauważać. Powtarzała w kółko słowa otuchy niczym mantrę. 
    Myślałam, że gdy powiem jej prawdę, poczuję się lepiej. Było zupełnie inaczej. Wcześniej nie dopuszczałam tego do siebie, dopiero na głos tak naprawdę zrozumiałam, co się wydarzyło. Uderzyło to we mnie ze zdwojoną siłą. Poczułam się, jakbym umarła od środka.


* Przy tej ulicy mieszkają Cullenowie. 

 ................................................................

Witajcie po kolejnej długiej przerwie. Wakacje minęły mi na wyjazdach i spotkaniach ze znajomości, z pisaniem trudno, wena była nadzwyczajnie kapryśna. Tak czy inaczej, mamy już połowę września, wreszcie zagoniłam się do pracy i jej owocem jej ten oto rozdział.
Nie jestem z niego znowu aż tak bardzo dumna, ponownie żółwi rozdział akcji. Jedynym plusem jest (w końcu) większa ilość dialogów. Ogólnie jakiś taki przezroczysty mi wyszedł. Zostawiam to Waszej opinii.
Kolejny postaram się dodać w jak najmniejszym odstępie czasowym, może nie za tydzień, a dwa, dwa i pół. W szkole zapowiada się cholernie dużo nauki, testy, pytania do bierzmowania, próbne testy, generalnie kto był w trzeciej gimnazjum, ten wie, o co chodzi.
W wolnej chwili przysiądę i zrobię nowy wygląd bloga. Ten jest okej, ale już zdążył mi się znudzić.
Równa stówka i stuknie nam dwadzieścia tysięcy wyświetleń! Dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili.
Ściskam mocno i życzę udanego roku szkolnego :*
Kocham <3 :*


Ps. A, zapomniałabym. Dziękuję kochanej Erice za motywację, której starczyło na cały rozdział :*

wtorek, 8 lipca 2014

Rozdział II - W drodze

Esme
Sia - Chandelier

    Bardzo lubiłam jeździć samochodem. A jeszcze bardziej - jeździć samochodem z dużą prędkością. Stosunkowo rzadko pozwalałam sobie na taką przyjemność, każda jazda była dla mnie wyjątkowa. Wdychając zapach skórzanej tapicerki, spoglądając na świat, który znikał w tyle z każdą sekundą, czułam się wolna, jakbym nigdy nie miała żadnych problemów, zmartwień.
    Kiedy jednak tamtego dnia mknęłam autostradą, mając za towarzysza jedynie zachodzące słońce, którego promienie mające ostatnie minuty sławy tańczyły na desce rozdzielczej, czułam się fatalnie. 
    Skłębione myśli zdawały się zajmować całą głowę. Ta z kolei wydawała się o wiele za mała, żeby cały ten arsenał pomieścić. Nie potrafiłam skupić się na jeździe, wszystko było ciekawsze - od mijających mnie samochodów po dość startą linię oddzielającą oba pasy ruchu od siebie. Kiedy jednak dwukrotnie straciłam panowanie nad kierownicą i zjechałam na pobocze, tak, że centymetry dzieliły mnie od rowu, postanowiłam wziąć się w garść.
    Na zewnątrz byłam skałą, wewnątrz tłumiłam istne szaleństwo. Miliony myśli na minutę, ale tylko jedno oblicze stające mi ciągle przed oczami. 
    Dosyć - pomyślałam, po czym niewiele myśląc, skręciłam w prawo, w nieutwardzoną drogę. Usłyszałam odgłos trąbienia dobiegający z samochodu jadącego za mną. Nie włączyłam kierunkowskazu. Zapomniałam.
    Po przejechaniu kilkuset jardów moim oczom ukazał się skromny bar. U BENNY'EGO - jak głosił szyld. Był to skromny budynek pomalowany w jaskrawe barwy, które miały zapewne wyróżnić go na tle ciemnej szaty lasu.
    Zaparkowałam na parkingu na przeciwko baru, pomiędzy złotym sedanem a czarnym mustangiem. Spojrzałam na zegarek, dochodziła dwudziesta. Do lotniska Seattle - Tacoma zostało mi półtorej godziny i sto mil - połowa drogi. Zdecydowałam, że na początku odwiedzę klan Denali. Chciałam zabawić tam mniej więcej tydzień. Potem miałam zamiar polecieć gdzieś dalej, do Europy dla przykładu, żeby na spokojnie, w samotności wszystko przemyśleć. Nie miałam serca tak od razu po prostu zostawić to w cholerę i wyjechać na drugi koniec świata. Jeszcze nie. 
    Ale po powrocie do domu nie było nawet mowy.
    Będąc już na stopniach, wróciłam się do auta - nie zabrałam ze sobą gotówki. Na szczęście, w schowku miałam zapasową sumkę opiewającą na kilkanaście tysięcy.
    Kiedy weszłam już do środka, męskie spojrzenia zwróciły się w moją stronę. Mężczyzna siedzący przy kontuarze gwizdnął przeciągle znad do połowy wypitego piwa. Zapomniałam, że mimo złego samopoczucia i faktu, że nie wiedziałam, co dalej z moim życiem, nadal byłam piękną wampirzycą. Do uszu dobiegły stłumione głosy. Pojawiły się pytania o moje pochodzenie, tożsamość i cel przybycia do tego miejsca. Zignorowałam to i wyszłam do toalety.
    W pomieszczeniu unosił się zapach środków dezynfekujących i stęchlizny. Wystrój też pozostawał wiele do życzenia; posklejane, średniej wielkości lustro wiszące nad prostą umywalką, po lewej dwie kabiny, jedna z wyłamanym zamkiem, po prawej zaś okno z widokiem na parking, wyglądające na niemyte od stu lat. Mogło być gorzej - skwitowałam w myślach.
    Zasunęłam zasuwę w drzwiach. W barze nie było żadnej kobiety, a kelnerki miały zapewne osobną toaletę, ale chciałam mieć pewność, że nikt tu nie wejdzie. Położyłam torbę na umywalce i wyjęłam z niej białą, klasyczną sukienkę, w która przebrałam się jedną ósmą sekundy. Czarne cygaretki i bordowa bluzka zniknęły w czeluściach bagażu. Zmieniłam także buty - ze szpilek na wygodniejsze baletki.
    Spojrzałam w niegdyś niezniszczone lustro. Tamci mogli mówić, co chcą, ale wyglądałam jak milion nieszczęść. Bezradność wyraźnie miałam wypisaną na twarzy, oczy mówiły same za siebie. Były czarne, więc należało uważać na swoje zachowanie. Trzeba zapolować - pomyślałam.
    Starałam się skupić myśli na czynnościach, które wykonywałam. Nie mogłam na razie pozwolić sobie na rozmyślanie o tym, co się wydarzyło. Nie chciałam się rozkleić ani tym bardziej załamać. Musiałam być twarda, nawet jeśli niszczyło mnie to od środka.
    Zajęłam miejsce w najdalszym kącie baru, przy oknie. Słońce już praktycznie zaszło, zapadał zmierzch. Nienawidziłam tej pory, wtedy najbardziej odczuwało się samotność, nieprzyjemne myśli, gdybanie stawały się intensywniejsze. 
    Podeszła kelnerka. Była bardzo młoda, na oko siedemnaście, może osiemnaście lat. Natura obdarowała ją kilogramami, ale poskąpiła wzrostu. Miała tlenione blond włosy, oczy w kolorze wyblakłego nieba i orli nos. W ręce trzymała notes i ogryzek ołówka. 
    - Co podać? - Miała przyjemny ton głosu. 
    Zerknęłam na menu leżące beztrosko na stole, który na pewno pamiętał lepsze czasy. Kawa? Za późno. Na jedzenie nawet nie spojrzałam - nie dałabym rady wmusić tego w siebie, nawet jeśli nie miało to dla mnie smaku. 
    Zdecydowałam się na zieloną herbatę.
    Kelnerka zanotowała moje zamówienie, po czym odeszła, prowokacyjnie kołysząc biodrami, co nie umknęło siedzącym przy barze mężczyznom.
    Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Ciemna, nieco obdrapana boazeria nawet ładnie komponowała się z wiszącymi na niej rozmaitymi obrazkami, zdjęciami czy wycinkami prasowymi. Na środku stał duży kontuar, a przy nim pięć krzeseł, za nim zaś wisiały półki wypełnione po brzegi różnymi alkoholami. Wszystkie stoły ustawiono pod ścianą, było ich sześć. Jako dekorację umieszczono na nich małe wazony z oklapłymi już kwiatami. Całość prezentowała się nieźle.
    Po chwili ta sama blondynka przyniosła herbatę. Uśmiechnęła się promiennie i położyła ją na stole. Minimalnie zadrgała jej ręka, było to jednak niewidoczne dla ludzkich oczu. 
    Zegar wiszący nad wejściem wskazywał dwudziestą dwadzieścia. Nie wiedziałam, kiedy miałam samolot - gdybym była mądrzejsza i nie wyrzuciła komórki, już dawno zadzwoniłabym i zarezerwowała lot. Popatrzyłam po kątach, lecz nigdzie nie wisiał żaden telefon. A obecnych tu mężczyzn nie zamierzałam o niego prosić. No cóż, tak czy tak, nie zatrzyma mnie to przed wylotem - stwierdziłam w myślach.
    Kiedy wybiła dwudziesta trzydzieści, położyłam na blacie banknot dziesięciodolarowy, zabrałam torbę i wyszłam. 
    - Proszę pani! - usłyszałam, kiedy byłam już przy aucie. Odwróciłam się. 
    Na stopniach stał starszy mężczyzna, który siedział wcześniej w najdalszym kącie baru, w alkoholowym towarzystwie. W ręce trzymał moje okulary. Podeszłam do niego szybkim krokiem.
    - Dziękuję panu - uśmiechnęłam się delikatnie i wzięłam od niego zgubę.
    - Co taka kobieta jak pani robi tu o tej porze? - uśmiechnął się, ukazując rzędy sztucznych zębów.
    Spojrzałam na niego
    Kiedyś był niewątpliwie przystojny, lecz czas zrobił swoje. Miał na sobie czerwoną, nieprasowaną koszulę w kratkę i ciemne spodnie z milionem kieszeń. 
    - Robię sobie krótki urlop od pracy - odpowiedziałam.
    Spojrzał na mnie, jakby nie za bardzo mi wierzył. 
    - Wygląda pani na zmartwioną. Chodzi o męża? - wskazał dłonią poznaczoną plamami wątrobowymi na obrączkę na moim palcu. Odruchowo, też na nią spojrzałam. Poczułam ukłucie w okolicy martwego serca.
    Nie dał mi odpowiedzieć. Kontynuował:
    - My mężczyźni często popełniamy błędy, ale to nie znaczy, że nie kochamy - spojrzał w dal - Kochałem moją Michelle, zdarzało mi się wyciąć jej jakiś brudny numer, ale zawsze ją kochałem. Kiedy przychodziłem do domu pijany, kiedy zdradzałem ją, ona zawsze mi wybaczała. Odeszła, zanim zdążyłem docenić, co dla mnie robiła, a ja od tej pory topię smutki w kieliszku. Jak nie tutaj, to gdzieś indziej.
    Westchnął.
    - Życzę ci, żeby twój mąż docenił wszystko, zanim będzie za późno - powiedział, po czym ostatni raz się uśmiechnął i wszedł do baru.
    Kiedy wjeżdżałam na autostradę, poczułam pierwszą łzę lecącą po moim policzku. Chwilę później spływały ich już kaskady.

 ................................................................



Rozdział pojawiłby się za miesiąc gdyby nie kochana Eriss, która motywowała mnie do pisania i groziła :*
Jak wrażenia? Ogólnie notka trochę taka monotonna, żadnej akcji, dialogów tak dużo, że aż wcale, no ale chciałam się skupić na uczuciach Esme, no i nie za bardzo wiem, co wykminię co do 'zdrady' Carlisle'a. No ale będzie dobrze :)
Zmieniłam troszkę wygląd bloga, poprzedni był okej, ale z czasem zaczął mi przeszkadzać. Ten bardziej do mnie przemawia. A jak do Was?
Ja to nie wiem, kiedy ten czas mija, ale za równo tydzień (15!) obchodzimy drugie urodziny bloga. To zaszczyt być tu z Wami, cieszyć się z każdego wejścia czy choćby jednego przeczytanego słowa :* <3
Ogólnie rozkręciłam się i może dam radę napisać coś na 15-go, ale nic nie obiecuję. 
Noo, to chyba tyle, co chciałam Wam przekazać. Dziękuję za każdy komentarz, fajnie wiedzieć, że jakieś duszyczki to czytają XD
To ściskam Was i miłych wakacji :*

piątek, 20 czerwca 2014

Rozdział I - My?

Esme
Paloma Faith - Only Love Can Hurt Like This

    Zamrugałam gwałtownie, żeby przyzwyczaić oczy do jaskrawego, popołudniowego słońca wdzierającego się przez ogromne okno. Wielka, pomarańczowa kula, powoli skrywająca się za horyzontem, była pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam.
     Przejechałam wzrokiem po pokoju, w którym się znajdowałam. Było tu dużo książek, a na środku stało ogromne biurko z piętrzącymi się na nim różnego rodzaju dokumentami. Po chwili zrozumiałam, że leżałam na kanapie w gabinecie Carlisle'a, szczelnie przykryta kocem.
    W głowie mi huczało - wydawało mi się, że ona sama ważyła więcej niż całe ciało. Czułam się bardzo dziwnie, jakby wyrwana z głębokiego snu, ale przecież wampiry nie śpią, to niemożliwe. Nie mogłam przypomnieć sobie, jak się tu znalazłam. Nic, pustka. Jak gdyby ktoś wyssał mi pamięć. 
    Dopiero po chwili dałam sobie sprawę, że nie jestem sama. W pokoju musiały znajdować się trzy osoby, ponieważ tyle oddechów słyszałam. Były miarowe i spokojne. Kolejne dochodziły bodajże z ogrodu. Towarzyszył mi nerwowy werbel wygrywany paznokciami na drewnianym blacie stołu.
    Nagle poczułam na ramieniu czyjąś ciepłą rękę, która zjechała w dół aż do nadgarstka, po czym splotła swoje palce z moimi i delikatnie je pogłaskała. 
    - Esme.
    Zadrżałam. Dobrze wiedziałam, do kogo należy ten zjawiskowy baryton.
    Powoli przypominałam sobie wszystko. Oczy zaszły mi mgłą, kiedy powoli studiowałam w myślach karty tamtych wydarzeń. Przeszłość bolała, jak nigdy dotąd. Chciałam uciec od niej. Obudzić się z myślą, że to wszystko było tylko znienawidzonym koszmarem.
    - Esme.
    Spojrzałam na niego.
    Pochylał się nade mną, nasze twarze dzieliło kilkanaście centymetrów. Jego dosyć ciemne dzisiaj oczy wpatrywały się we mnie intensywnie. Były jak lustro,  mogłam wyczytać z nich milion emocji, od zatroskania po strach, przerażenie, nikłą radość czy niepokój. Wplótł prawą rękę w moje włosy. Zrobił to niesamowicie delikatnie. Poczułam się tak, jakbym właśnie znalazła coś, czego szukałam od dawna, jakbym odzyskała cząstkę siebie. 
    Chwilę później moje myśli zalała fala ogromnego bólu wspomnień. Skrzywiłam się mimowolnie. Zauważył to, spojrzał na mnie z przerażeniem, zignorowałam go jednak i uciekłam wzrokiem w bok.
    Przed oczami stanęły mi najszczęśliwsze chwilę mojego życia z Carlislem. 
    - Kocham cię, Esme.
    Przysunęłam się do niego, tak, że dzieliły nas tylko centymetry, i dotknęłam jego warg moimi. Były takie delikatne, takie ciepłe. Całowały z pasją, jak gdyby Carlisle chciał przekazać tym pocałunkiem wszystkie uczucia, jakimi mnie darzył. Nie li...
    - Chodźmy, chłopaki, sprawdźmy, co się dzieje na dole - odrzekł Edward. Po chwili drzwi zamknęły się i zostaliśmy sami.
    Podciągnęłam się do pozycji siedzącej.
    Carlisle próbował nawiązać ze mną kontakt wzrokowy, lecz ja uparcie patrzyłam przed siebie. Nie potrafiłam inaczej.
    Z jednej strony kochałam go tak bardzo, z drugiej nienawidziłam za to, co mi zrobił. 
    Usiadł koło mnie, po czym chwycił moją twarz w swoje dłonie. 
    Carlisle pocałował mnie, po czym powiedział swoim troskliwym głosem :
    - Esme, czy mówiłem ci już, że kocham cię nad wszystko, nad całe moje życie? - popatrzyłam na niego przez chwilę. Mój jasnowłosy anioł nie zmienił się od momentu, gdy spotkałam go pierwszy raz. Był czuły, opiekuńczy... Za te cechy kochałam go najbardziej. Kochałam go na wieki. 
    Dość.
    Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, lecz zamknął je szybko, kiedy wyrwałam się mu i pospiesznie wstałam z łóżka. Nie panowałam nad sobą. Smutek, złość i żal robiły to za mnie.
    - Dlaczego mi to zrobiłeś? - krzyknęłam.
    Spojrzał na mnie, lekko zdziwiony moim wybuchem. Nigdy się tak nie zachowywałam, nigdy nie wrzeszczałam na innych ludzi.
    - Kochanie, ja...
    - Nie bądź smieszny - przerwałam mu - nie ma żadnego kochanie, nie ma już nas, wszystko zepsułeś!
    Z mojego gardła wydobył się zduszony szloch. Podeszłam do drzwi prowadzących na korytarz i oparłam się o nie.
    Wiedziałam, że nie mogłam pozostać tu dłużej, nie chciałam. Nie potrafiłam dłużej na niego patrzeć i zatracać się w bólu, musiałam wyjechać i na spokojnie wszystko przemyśleć.
    Weszłam do garderoby, skierowałam się do drugiej szuflady i wyjęłam nieduża torbę podróżna. Walizka okazałaby się za wielka, toteż poprzestałam na tym. Następnie otworzyłam pierwsza lepsza szafkę i wrzucałam do niej ubrania, nie patrząc nawet, jakie.
    Stanął w progu garderoby.
    - Wyjeżdżasz?
    - Jak widać - odparłam chłodno, udając ze jestem zajęta pakowaniem odzieży.
    - Proszę, nie rób tego.
    Podeszłam do niego z pełna już torba.
    - Mam żyć tu ze świadomością, że wskoczyłeś do łózka innej kobiecie? - spojrzałam mu z pogarda głęboko w oczy.
    Nie opowiedział już nic, a ja korzystając z sytuacji przepchnęłam się do wyjścia i weszłam na korytarz, trzaskając za sobą drzwiami.
    Dzieci siedziały w kuchni, spojrzały po sobie, kiedy koło nich przechodziłam, ale nic nie powiedziały.
    Przepraszam, nie umiem inaczej, bardzo, bardzo was kocham, mam nadzieje, że niedługo się zobaczymy - przekazałam Edwardowi w myślach.
    Zeszłam do garażu, gdzie czekał na mnie mój samochód. Położyłam torbę na fotelu pasażera po czym jeszcze raz obejrzałam się wokoło i wsiadłam.
    Kiedy minęłam już dom,poczułam przeogromna pustkę. W ciągu kilku dni straciłam mężczyznę życia i musiałam rozstać się z rodzina. Wiedziałam, że tak będzie jednak najlepiej, nie mogłam udawać, ze wszystko było w porządku, choć tynk życia walił mi się na głowę.
    Usłyszałam odgłos otwieranych drzwi wejściowych.
    Krzyczał za mną, błagał, żebym wróciła, lecz nic to nie poskutkowało.
    Włączyłam radio, żeby choć trochę go zagłuszyć. Leciała jakaś skoczna muzyka.
    Kiedy wyjeżdżałam już z leśnej drogi prowadzącej do domu, nadal go słyszałam, jednak po chwili ucichł. Zdecydowanym ruchem wyłączyłam radio i wjechałam na główną.
    Przyspieszyłam. Na drodze nie było żadnego ruchu. Mogłam spokojnie jechać lewym pasem i nic by się nie stało, nikt by nie zauważył. Wskaźnik pokazywał dokładnie sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, ale nic mnie to nie obchodziło. Byłam ponad tym
    Jechałam przed siebie, nie znałam konkretnego celu mojej podróży.
    Jak najdalej. 
   Spoglądając na wiekowe sosny rosnące po obu stronach drogi, starałam się poukładać wszystko na spokojnie. Nadal nie pamiętałam wielu wydarzeń z przeszłości, na przykład - dlaczego straciłam przytomność? Wampiry przecież tego nie robią.
    Moje myśli co rusz podsyłały mi raniące obrazki, przez które chciałam wyć, a ja usilnie je wypierałam. Starałam się o tym nie myśleć, gdyż w innym przypadku załamałabym się.
    Zadzwonił telefon. Otworzyłam torebkę prawą ręką, lewa spoczęła na kierownic - na czterdziestej piątej minucie, jak kiedyś uczył mnie Carlisle.
    O wilku mowa.
    Wyrzuciłam telefon przez okno. We wstecznym lusterku zobaczyłam, że mało co z niego zostało. Cóż się dziwić przy takiej prędkości.
    Mroczny las powoli zmieniał się w przydrożne bary.
    Oj, Esme, jak to teraz z tobą będzie?
    Nie wiedziałam.


 ................................................................


Dedykuję kochanym Nessie i Eriss, które już się chyba nie mogły doczekać :)
W tym rozdziale próbowałam skupić się na emocjach Esme. Wydaję mi się, że są w porządku, ale nie mam porównania, nigdy nie byłam w takiej sytuacji (XD).
Może nie ma w nim dużo akcji, ale podoba mi się. Mogłam bardziej popracować nad zachowaniem Carlisle'a (dlaczego nie walczył o Esme), ale zostawiłam, jak jest. Czemu? Dowiecie się w kolejnych. Od razu uprzedzam - dość mocno odejdę od kanonu autorki sagi.
Oczywiście można było dodać notkę wcześniej, ale raz oceny, dwa laptop w naprawie i tak mi zleciało. 
Na szczęście mam już oficjalnie wakacje, także muszę sprężyć dupę i szybko coś napisać. 
Jakieś błędy? Śmiało tyknąć, rozdział pisałam z telefonu :)
A więc miłych wakacji i pozdrawiam :*

Jak Wam się podoba nowy szablon? Męczyłam się nad nim trzy dni, ale było warto :)

Ps. Jakby ktoś chciał ze mną popisać na gg lub po prostu spytać, kiedy rozdział - 43477401.  Możecie również podać swoje, to napiszę pierwsza ;) 

niedziela, 9 marca 2014

Prolog

Scorpions - Believe In Love

    Usiadłeś w fotelu naprzeciw mnie, powoli sącząc czerwone wino. Wpatrywałeś się we mnie tymi pięknymi, żółtymi oczami, a po chwili milczenia odezwałeś się:
    - I jak? Wszystko wróciło już do normy?
    Utkwiłam wzrok w podłodze i przez dłuższą chwilę nie odzywałam się.
    - Esme? - ponagliłeś mnie. Odłożyłeś kieliszek na stół i oparłeś łokcie o kolana. 
    - Tak, znaczy nie... staramy się zacząć wszystko od nowa - uśmiechnęłam się sztucznie. 
    - Staracie się? Czy ty się starasz?
    Wzruszyłam ramionami.
    - A czy to takie ważne? - siliłam się na obojętny ton. Błądziłam wzrokiem po zabudowie kuchni, starając się nie patrzeć na ciebie. 
    - Tak, raczej tak, ale mniejsza o to. Opowiedz mi lepiej o tym, co wydarzyło się podczas mojej nieobecności.
    - Nie wiem od czego zacząć - pokręciłam głową.
    Uśmiechnąłeś się promiennie.
    - Najlepiej od początku.
    Usłyszeliśmy skrzypnięcie otwieranych drzwi wejściowych, a potem ściszone głosy. Chwilę później w kuchni pojawili się Carlisle z Edwardem.
    - W samą porę - odparłeś.  - Macie okazję opowiedzieć mi wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami. 
    Carlisle usiadł w fotelu obok, po czym pocałował mnie w czoło. Mimowolnie drgnęłam, a na ustach pojawił się delikatny uśmiech. 
    - Witaj, kochanie - powiedział, zamykając moją rękę w żelaznym uścisku swojej i zwrócił się do ciebie:
    - Może odłożymy to na kiedy indziej? Naprawdę, sporo się wydarzyło.
    - Nie, chcę to usłyszeć teraz. Esme zdążyła mi powiedzieć, że to był dla was bardzo ciężki rok.
    - Zgadza się - odparł Edward, siadając na kanapie. - Nieporównywalny z żadnym innym. Było nam ciężko, musieliśmy bardzo dużo kłamać i rezygnować z wielu rzeczy. Czuję, że wciąż jeszcze nie pozbieraliśmy się do końca. 
    Upiłeś łyk swojego wina.
    - I wszystko zaczęło się od... 

 ................................................................

    Witajcie, moi kochani po miesięcznej przerwie! Niestety, z tygodnia zrobiły się cztery, lecz nie z mojej winy. Mam trochę kłopotów prywatnych i bardzo dużo nauki, dlatego data prologu lekko się przesunęła. Bardzo Was za to przepraszam. 
    Jak się podoba prolog? Szczerze mówiąc, jest to trzecia wersja, nie wiedzieć czemu, spodobała mi się ta, z odmiennym dla mnie sposobem narracji. Mam nadzieję, że aż tak bardzo tego nie skopałam :)
    Chciałabym również podziękować za wszystkie komentarze i wejścia na bloga, dla Was to nic, ale dla mnie coś wielkiego <3
    Do napisania! 

środa, 5 lutego 2014

Rozdział XXVI

Esme 

    Usiadłam na podłodze, oparłam ociężałą głowę o zruszoną ścianę i czekałam na jego dalsze posunięcia.  Czułam się okropnie. Zapach krwi drażnił moje nozdrza, sprawiał, że pragnęłam jej całym ciałem. I jeszcze ten metaliczny posmak w ustach. Jeszcze niczego tak bardzo nie chciałam, jak wydostać się z tego okropnego pomieszczenia i wrócić do domu. 
    Bałam się jednak tego, co tam zastanę. Kiedyś sama myśl o domu wywoływała szeroki uśmiech na mojej twarzy. Kojarzył mi się z najlepszymi chwilami w mojej wampirzej egzystencji. To tam Carlisle wyznał mi miłość, potem oświadczył się*. W tamtym ogrodzie odbył się nasz ślub. 
    Przypomniał mi się dzień, w którym obudziłam się już jako wampir.


°
Bon Jovi - Always

    Kiedy otworzyłam oczy, zdałam sobie sprawę, że ogień, który pochłaniał moje ciało, zniknął. Wszystko wydawało się inne. Widziałam każdy tuman kurzu, słyszałam dźwięki dobiegające z odległości wielu kilometrów. 
    Najpierw zwróciłam uwagę na zapach, las sosnowy mieszał się z dopiero upieczonym chlebem, cynamonem i... wanilią? Tak, wanilię czuć było najintensywniej. Wzięłam głęboki oddech i zdałam sobie sprawę, że nie były to dokładnie zapachy przeze mnie wymienione, ale trzeba jednak przyznać, że tak samo przyjemne. Woń ta skojarzyła mi się ze szczęściem. 
    Potem dopiero zdałam sobie sprawę, że w pokoju znajduje się jakaś oddychająca miarowo osoba. Podniosłam się do pozycji siedzącej i zobaczyłam mężczyznę siedzącego w fotelu kilka metrów dalej, przy ścianie. Patrzył się na mnie z ciekawością, jak gdyby fascynował go każdy mój ruch. Niewątpliwie, był bardzo przystojny. Moim pierwszym skojarzeniem był anioł. Miał włosy w kolorze piasku, zaczesane do tyłu, a pod idealnie gładkim czołem parę złotych oczu, ich spojrzenie tak hipnotyzowało! Do tego delikatny nos i usta, które musiały wspaniale całować. Gdyby tylko dane mi było chociaż raz ich zasmakować. 
    Esme! - skarciłam się w duchu.
    Sekundę później zdałam sobie sprawę, że już gdzieś widziałam tę boską twarz. 
    W szpitalu, kiedy złamałam nogę. Dziesięć lat temu. Trudno było mi uwierzyć, że od tamtej pory nic a nic się nie zmienił. 
    Chwila, jak on miał na imię?
    CARLISLE!
    - Esme? - odezwał się, wstając z fotela. Usiadł na skraju łóżka. 
    - Carlisle.
    Trochę zdziwił się, że pamiętam, jak ma na imię.
    - Skąd wiesz? - zmieszał się.
    - Pamiętam cię ze szpitala. Zakładałeś mi gips na moją złamaną nogę. Nic się od tego czasu nie zmieniłeś. Pamiętasz?
    Uśmiechnął się szeroko, zaraz jednak spoważniał.
    - Pewnie, że pamiętam - przerwał na chwilę - Esme, a co do mojego ciągle młodego wyglądu, to musisz mnie teraz uważnie wysłuchać. To, co usłyszysz, wyda ci się nieprawdopodobne, ale wszystko jest prawdą. 
    Kiwnęłam głową, żeby zaczynał.
    - Wierzysz w mityczne stwory?
    - Słucham? - odparłam z niedowierzaniem. Nie wiedziałam, co ma na myśli.
    - Chodzi o to, że teraz należysz do nich, razem ze mną... razem do nich należymy. Jestem wampirem od prawie czterech wieków. Kiedy skoczyłaś z klifu, nie dawano ci szans na przeżycie i zawieziono od razu do kostnicy. Byłem wtedy na dyżurze, usłyszałem twoje bicie serca. Wtedy odkryłem twoją tożsamość, nie mogłem pozwolić ci umrzeć. Zabrałem cię z kostnicy i przyniosłem tutaj, do domu. Na początku rozważałem jeszcze, jak postąpić, ale kiedy zostały ci sekundy życia, zrobiłem to. Zamieniłem cię w wampira. Czuwałem przy tobie całe trzy dni twojej przemiany, nie odstępowałem na krok. A ty w kółko prosiłaś, żebym cię zabił. Esme, zrozumiem, jeśli odejdziesz ode mnie, jeśli mnie znienawidzisz. Nie miałem prawa tego robić. Ale tam w kostnicy... zrozumiałem... zrozumiałem, że żywię do ciebie głębsze uczucia. 
    Potrzebowałam kilku chwil, żeby jeszcze raz przeanalizować, co powiedział, żeby zrozumieć, kim się stałam. Carlisle zmienił mnie w wampira, oboje nimi byliśmy. Najważniejsze było dla mnie jednak ostatnie zdanie, które wypowiedział. 
    Carlisle mnie kochał. 
    A ja wiedziałam, że on też nie jest mi obojętny. Mogłam nawet pokusić się o stwierdzenie, że kochałam go tak samo, jak on mnie. Jeszcze żaden mężczyzna nie zrobił czegoś takiego dla mnie. Poczułam, jak przyjemne ciepło rozlewa się po całym moim ciele.
    Przysunęłam się do niego, tak, że dzieliły nas tylko centymetry, i dotknęłam jego warg moimi. Były takie delikatne, takie ciepłe. Całowały z pasją, jak gdyby Carlisle chciał przekazać tym pocałunkiem wszystkie uczucia, jakimi mnie darzył.


°

    Teraz ten dom kojarzył mi się z obłudą i kłamstwami. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że moje małżeństwo jest wystawione na ciężką próbę, może nawet uległo zniszczeniu. Że już nigdy nie zaufam Carlisle'owi, że już nigdy nie będzie tak, jak dawniej.
    Ja go tak kochałam, a on zrobił mi taką krzywdę. 
    Najgorsza była jednak świadomość, że po pracy wracał do domu, z uśmiechem na twarzy, potem całował mnie w policzek i szeptał, jak bardzo mnie kocha. 

Iron Maiden - Blood brothers

    - Pierwszy raz jestem taki bezradny! - powiedział Mike, przerywając moje rozmyślania. Zaśmiał się gorzko, a nóż w jego ręce zalśnił złowrogo.
    - Na co dzień pracuję w dużej kancelarii, jestem głównym prawnikiem - podjął po chwili - zdarza się, że muszę zaciekle bronić swoich klientów. Stres nie jest mi więc obcy. Często podejmuję ważne decyzje, ale nie coś takiego powalonego! Człowieka, który to wymyślił, powinno się zamknąć i nigdy nie wypuszczać.
    Nie odpowiedziałam. Wpatrywałam się w czubki swoich zakurzonych butów.
    Podszedł do mnie i usiadł obok, ramie w ramie. Pachniał lasem sosnowym i morską bryzą. Jego elegancka niegdyś koszula była podarta i pochlapana krwią. Położył nóż przed sobą i zakręcił, jak gdyby grał w butelkę. Wreszcie, zerknął na zegar i powiedział.
    - Mamy coraz mniej czasu. Jeśli czegoś nie zrobimy, zginiesz. A ja zaraz po tobie. Zadźgam się tym właśnie nożem.
    Coś we mnie pękło. Zdałam sobie sprawę, że mój koniec jest nieunikniony. Mike też może zginąć. Może wykrwawić się, jeśli nikt nie znajdzie go w porę. 
    Wzięłam głęboki oddech, zacisnęłam zęby i w myślach policzyłam do trzech.
    - Co ty... - nie zdążył dokończyć, bo przycisnęłam go do podłogi, usiadłam na nim okrakiem i lewą ręką odebrałam mu nóż. Prawą przytrzymując jego nadgarstki. Nie dbałam o to, że może zobaczyć, jaka jestem silna. 
    Kiedy już pogodził się z tym, co go czeka, oparł głowę o gołą betonową podłogę i czekał na rozwój wydarzeń.
    Rozpięłam jego zakrwawioną koszulę. Nie zdziwiłam się, widząc ogromną ranę, pozszywaną amatorsko, z której powoli wylewała się szkarłatna osoka. Mimowolnie wstrzymałam oddech i odczekałam chwilę, żeby przyzwyczaić się do sytuacji. Upłynęła może sekunda, po czym podjęłam przerwane czynności. Ręka zadrżała mi gdy przybliżałam nóż do rany, ale w porę opanowałam się i zaczęłam "operację".
    I stało się. 

    Dziesięć.
    Dziewięć.
    Masz już klucz.
    Osiem.
    Wsadź go do dziurki.
    Siedem.
    Przekręć.
    Sześć.
    Udało się,
    Pięć.
    Zdejmij.
    Cztery.
    Rzuć.

    - Mike, Mike, słyszysz? Udało... udało się - zeszłam z niego i dotknęłam jego ciepłego policzka. Miał bardzo miękką skórę.
    Otworzył najpierw jedno, potem drugie oko i spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
    - Bez tego dziwnego czegoś na głowie wyglądasz ładniej, niż przypuszczałem - uśmiechnął się szeroko - żartuję. Od początku wiedziałem, że jesteś śliczna i nie myliłem się zbytnio.
    Również się uśmiechnęłam. Czułam, że przestaję nad sobą panować. 
    - Byłeś bardzo dzielny. Nie podałam ci przecież żadnego znieczulenia!
    - Lata praktyki. Jestem straszną niezdarą, potykam się o własne nogi, wpadam w ściany, co dziwne, wszystko zawsze kończy się na chirurgii. Ale muszę się pochwalić, że nigdy z prochami. 
    Podwinął rękaw swojej koszuli. Na lewej ręce miał niewielką, ale dosyć widoczną szramę, 
    - Wyścigi - wyjaśnił - pojechałem na skróty i wjechałem w ślepą uliczkę, Chciałem przebić się przed metrowy mur. Cudem nie straciłem ręki. 
    Usiadł i zbliżył twarz do mojej.
    - Jeśli wyjdziemy z tego cało, obiecuję, że wezmę cię na jedną z takich imprez. 
    Przez chwilę myślałam, że mnie pocałuje, ale on tylko wpatrywał się we mnie swoimi dużymi, zielonymi oczami. Mogłabym się założyć, że gdybym była człowiekiem, na pewno śniłyby mi się po nocach.
    Powoli docierało do mnie, że czułam się niezwykle dobrze, swobodnie w jego towarzystwie. Moje myśli krzyczały, żebym nie robiła nic pochopnego i nie krzywdziła rodziny. A Carlisle? Carlisle jakoś nic sobie z tego nie robił i zdradzał mnie z Heidi - pomyślałam, jednak szybko się za to skarciłam. Nie chciałam nikogo uwodzić, bo on zrobił to samo. Nie jestem taka.
    Odsunęłam się lekko, a Mike opuścił głowę. 
    - Przepraszam, nie chciałem zrobić nic przeciw tobie. Mam teraz nieprzyjemny okres w życiu, cały czas próbuję się z tego pozbierać, myślałem, że może... ach, nieważne.
    Usiadł koło mnie i oparł się głową o ścianę, jednocześnie biorąc głęboki oddech.
    - Chcesz o tym porozmawiać? - zapytałam łagodnie. - Nie wiem, czy będę mogła ci pomóc, ale na pewno wysłucham do końca.
    Zaskoczyłam go, jednak nie dał tego po sobie poznać i zaczął swoją opowieść.

Guns N Roses - This I Love (koniecznie!)

    - Miała na imię Stephanie. Znaliśmy się pięć lat, spotykaliśmy od trzech. Poznaliśmy się na studiach, ona była na pierwszym roku, ja na trzecim. Miałem za sobą śmierć rodziców i siostry, zginęli w wypadku, wjechała w nich ogromna cysterna kierowana przez pijanego kierowcę. Wszyscy zginęli na miejscu. Przez długi okres nie dawałem sobie rady, kilka razy sięgałem po narkotyki, potem był taki czas, że myślałem o samobójstwie, ale to ona mnie z tego wyciągnęła. Sprawiła, że w końcu miałem dla kogo żyć.
    Na początku byliśmy tylko przyjaciółmi, spędzaliśmy razem każdą chwilę, zwierzaliśmy się sobie nawzajem. Z czasem przerodziło się to w coś głębszego. Miałem to szczęście, że Steph odwzajemniała moje uczucia. Zaczęliśmy się spotykać. Mieliśmy do siebie pełne zaufanie, chociaż ja skończyłem studia i zacząłem pracować w ogromnej kancelarii prawniczej, dwie godziny od centrum, gdzie mieścił się akademik. Widywaliśmy się tak często, na ile mogliśmy sobie pozwolić. Nie przeszkadzała nam ta odległość, nauczyliśmy się zaufania, wiedzieliśmy, że  możemy być o siebie spokojni.
    Oświadczyłem jej się rok temu. Oboje bardzo tego chcieliśmy, Steph była wniebowzięta, wpatrywała się we mnie jak w obrazek, a ja nie mogłem bez niej żyć. Datę ślubu ustaliliśmy na dziewiętnastego października, równe trzy miesiące, od dzisiejszego dnia. Zaczęliśmy zapraszać gości. 
    Tego feralnego dnia Steph powiedziała, że nie będzie jej w mieście, że umówiła się na przymiarki sukni. Miałem tydzień wolnego w pracy, postanowiłem, że odwiedzę mojego przyjaciela ze studiów. Trochę urwał nam się kontakt, ale wiedziałem, że mogę na niego liczyć, bezgranicznie. 
    Kiedy stanąłem przed jego drzwiami, wydawało mi się, że słyszę kobiecy głos. Nie odzywałem się do Roberta ponad rok, nie wiedziałem więc, czy ma dziewczynę i czy należał on do niej. Drzwi były lekko uchylone, więc niewiele myśląc wszedłem do środka. Nadal mam przed oczami to, co zobaczyłem, czasem śni mi się również po nocach. Budzę się wtedy zlany potem i chce mi się krzyczeć z bezsilności. Gdy stanąłem w holu, miałem świetny widok na sypialnię na końcu korytarza, do której drzwi były otwarte na oścież. 
    Na ogromnym łożu leżał Robert, miał na sobie tylko bokserki, nad nim klęczała Stephanie. Składała pocałunki na jego brzuchu, jednocześnie pozbywając się sukienki a potem stanika.
    Myślałem, że zaraz osunę się na podłogę. Przytrzymałem się ściany. Poczułem, że śniadanie podchodzi mi do gardła. Szybko stamtąd wyszedłem. Oni nawet nie wiedzieli, że tam byłem, że wiedzieli, co zobaczyłem. Pojechałem do naszego wspólnego domu, spakowałem się i wyprowadziłem do znajomego z kancelarii. Nie zostawiłem jej żadnej wiadomości, uznałem, że to niepotrzebne.  Stephanie wielokrotnie próbowała się do mnie dodzwonić, potem zaczęła mnie szukać. Tydzień po tym udało mi się wynająć mieszkanie w centrum.  Kiedy już przeprowadziłem się do niego, powoli wracałem do życia. Musiałem jednak jeszcze odwołać całą ceremonię ślubną. Znowu się załamałem. Coraz częściej zaglądałem do kieliszka, czułem się jak przed pięcioma laty, ale tysiąc razy gorzej. Był taki czas, że winą za zdradę obarczałem siebie, ale szybko mi przeszło. Cztery dni temu jak zwykle poszedłem do pracy. W kancelarii huczało od plotek, jakoby Robert miał zamieszkać ze Stephanie, podobno nawet kilka razy widziano ich razem, wyglądali na bardzo w sobie zakochanych. 
    Pamiętam, że wziąłem wolne na resztę dnia, poszedłem do marketu i kupiłem zgrzewkę piwa i trzy butelki Brandy. Nie przejmowałem się dziwnymi spojrzeniami kasjerek przy kasie, udawałem, że w ogóle ich nie widzę. Wyszedłem szybko ze sklepu i już po chwili byłem w domu, sam. Myślałem, że chcę się tylko upić, że wszystko skończy się tylko jutrzejszym kacem. I tak miało być. Jednak po trzecim piwie poszedłem do sypialni i do salonu wróciłem z kartonem pełnym naszych zdjęć. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to co było, już nigdy nie wróci, że wszystko minęło bezpowrotnie. 
    Na stoliku obok kanapy leżała skrzyneczka z lekami, wyciągnąłem z niej opakowanie ze środkami nasennymi. Połknąłem kilkanaście na raz i popiłem łykiem Brandy. Potem straciłem przytomność. Obudziłem się tutaj, z tobą. 
    Odczekałam chwilę, myślałam, że powie coś jeszcze, ale on zamilkł i czekał na moją reakcję. 
    Nieprawdopodobne, że opowiadał o swoich przeżyciach kobiecie, której nie znał nawet godziny! Zaraz jednak zrozumiałam, że to nie dlatego, że czuł do mnie coś więcej. Zrobił to z desperacji, potrzebował szczerej rozmowy. Z jego opowieści wywnioskowałam, że w ostatnich dniach życia, nikogo przy nim nie było. Nikt nie chciał mu pomóc, musiał poradzić sobie sam z tym, co go spotkało. 
    - Mike... Mike, ja... nie wiem, co powiedzieć - wykrztusiłam. - Nie będę mówić, że jest mi ciebie strasznie żal, to nie na tym to polega. Chciałabym tylko wiedzieć, czy...
    Nagle usłyszałam ciężkie, przytłumione kroki. Dochodziły z daleka, ale ktoś zbliżał się w szybkim tempie.
    Uciekajcie, przemknęło mi przez głowę. 
    - Szybko, musimy stąd zwiewać! 
    Pomogłam mu wstać. Podeszliśmy do przeciwnej do odgłosów kroków ściany. Były na niej drzwi, zamknięte na wielką kłódkę. Nie zważając na to, że Mike stał obok mnie, kopnęłam je z nadludzką siłą, natychmiast wyleciały z zawiasów i przeleciały przez korytarz. Uderzając w ścianę, narobiły hałasu, nie przejęłam się tym zbytnio.
    - Jak ty to zro... - nie dokończył mój towarzysz, bo złapałam go za rękę i pociągnęłam, nakazując, żeby biegł za mną. Tym razem zadowoliłam się ludzką szybkością, za dużo wrażeń, jak na jeden dzień.
    - Nie mam czasu na wyjaśnienia, pospiesz się - zdążyłam rzucić przez ramię.
    Biegliśmy wzdłuż korytarza, ślepego korytarza, byliśmy prawie w połowie, kiedy coś uderzyło mnie w prawe ramię z takim impetem, że upadłam na podłogę wyściełaną nadpalonym dywanem. Palące się wcześniej światła zgasły, pogrążając nas w nieprzeniknionych ciemnościach. Potrzebowałam chwili, aby przyzwyczaić oczy do takiego stanu. 
    Kiedy uniosłam wzrok, z mojego gardła wydobył się jęk. Nade mną stała postać ubrana w długi czarny płaszcz z kapturem, który zasłaniał twarz. Widoczne były tylko białe oczy, emanujące niezdrowym blaskiem. 
    Obcy nachylił się nade mną, po czym zacisnął dłoń ubraną w skórzaną rękawiczkę na mojej bluzce i podniósł mnie, jakbym ważyła tyle, co nic. Próbowałam mu się wyrwać, lecz bezskutecznie. GDZIE MOJE MOCE?! - krzyczały myśli. Kątem oka zauważyłam Mike'a, który leżał w przy ścianie w kałuży krwi. Jego klatka piersiowa podnosiła się i opadała prawie niewidocznie. 
    O tym, że zakapturzona postać rzuciła mną i w konsekwencji leciałam przez korytarz, zorientowałam się, gdy moja głowa uderzyła w witrażowe okno. Szkło pękło, a ja zaczęłam spadać.
    Resztę wydarzeń pamiętam niestety jak przez mgłę. Wydawało mi się, że upadam na coś miękkiego, chyba trawę, potem usłyszałam trzask drewna w ognisku, a na końcu podniesione głosy, dwa męskie i jeden damski.
    Otworzyłam oczy.
    Byłam znowu w Forks.

* to wszystko działo się w Forks w latach 1921-22. Niedługo potem Carlisle, Esme oraz Edward opuścili miasto i wyjechali do Atlanty. Wrócili tu dwa lata temu, do tego samego domu.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ


 ................................................................

    Jejku, jak dobrze znów być wśród żywych! 
Bardzo przepraszam, zawieszenie miało trwać tydzień, ale przez kłopoty z internetem potrwało ponad dwa miesiące, płakać mi się chce, gdy widzę ile mam do nadrobienia, skomentowania. Proszę wybaczcie mi! Od teraz postaram się być skrupulatna. 
    Mam nadzieję, że moja nieobecność nie zniechęciła Was do Dark Paradise? Nie, to nie koniec. Przyszykowałam już prolog, dodam na dniach i ruszamy z drugą częścią, w której nie będzie za różowo.
    Dobra, nie przedłużam, żegnam i życzę dobrej nocy
    Kocham Was :* <3