piątek, 24 lipca 2015

Rozdział VI - Jadę do niej

Robert Tepper - No Easy Way Out (Rocky IV OST)
Pink Floyd - Comfortably Numb

Rosalie

    Pierwsze stwierdzenie, które przyszło mi na myśl, gdy Edward zaczął opowiadać o zwyczajach panujących w Volterze było takie, że to po prostu żart. Jeden z tych popieprzonych żartów, jakie czasami opowiada mi Emmett w stołówce, z których nikt się nigdy nie śmieje. Miałam nadzieję, że mój brat skończy mówić, po czym uśmiechnie się tak jak zawsze i rzuci głośne ,,Nabraliście się''. Spojrzałam na niego; patrzył przed siebie, jego twarz przypominała kamienna maskę, nie pokazywała żadnych emocji, była niemal martwa, za to jego oczy! Oczy mówiły wszystko. Na pierwszy rzut oka ciemne, podkrążone, mroczne - Edward nie polował od ładnych paru dni - kiedy jednak dokładnie im się przyjrzałam, zobaczyłam, jakie uczucia władają nim w środku. 
    Zwątpienie. Smutek. Bezsilność. Strach. Cierpienie. Mogłam tak wymieniać długie godziny i zrobić ogromną listę.
    Nie skupiałam się na słowach, jakie wypowiadał, ważne były tylko te oczy.
    Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie. Zawsze miałam Edwarda za silnego, odrobinę rozmarzonego mężczyznę, zamkniętego w swoim świecie, do którego nie wpuszczał byle kogo. Jedną z takich szczęściar była właśnie mama. Miewali oni wzloty i upadki, ona jednak zdawała się pamiętać tylko te dobre chwile. ,,Esme zawsze uważa mnie za lepszego niż naprawdę jestem'' - powiedział mi którejś nocy, kiedy zadomowiłam się u Cullenów na tyle, że nasze stosunki uległy dużej poprawie.
    I nagle, tak po prostu, dotarło do mnie, że to prawda. Nie było jednak żadnych wybuchów, fajerwerków ani uderzeń młotem. Poczułam niewyobrażalną złość na cały klan Volturi bez wyjątku. Miałam ochotę pojechać - a nawet pobiec - do Voltery i zabić wszystkich, którzy odpowiedzialni byli za całą tę chorą sytuację.
    Poczułam, jak ręka Emmetta powoli przykrywa moja dłoń. Będąc razem tyle lat, zauważył zapewne, że jestem zdenerwowana i chciał delikatnie dać mi do zrozumienia, żebym się uspokoiła.
    Zignorowałam go i zabrałam rękę.
    Potrzebowałam łącznika tak jak dziecko potrzebuje klocka, aby złaczyć kolejne elementy swej układanki, nie potrafiłam jednak nic wymyśleć. Wciąż nielogiczny wydawał mi się powód, dla którego zamierzali nam ją zabrać - nie zrobiliśmy przecież nic, co zmusiłoby ich do podjęcia takiej decyzji. Chociaż nawet gdybyśmy postąpili źle, to zabieranie cudzej żony było, na litość Boską, popieprzone!
    Na usta cisnęło mi się tylko jedno słowo czy raczej pytanie, na które nikt niestety nie umiałby odpowiedzieć.
    Dlaczego.
    Aaa, no wiesz, Rosalie, Aro najwidoczniej dostał pierdolca i zapragnął sobie waszą matkę w roli żony.
    No kurwa na pewno!
    - Rose - powiedział miękko Edward. Dopiero teraz zauważyłam, że skończył już mówić. Nikt się nie odzywał, wszyscy siedzieli bez ruchu w milczeniu. Na nowo ogarnęła mnie złość.
    - Rose, Rose, Rose, tylko tyle potrafisz powiedzieć?! - przebiegłam wzrokiem po zdziwionych moich wybuchem Cullenach. - A Wy? Zamierzacie tak siedzieć sto lat, podczas gdy ważą się losy naszej rodziny? Zróbcie coś! - wykrzyczałam.
    Mój mąż znowu interweniował. Otoczył mnie mocno ramieniem, uniemożliwiając odsunięcie się i szeptem kazał się uspokoić.
    - A co według ciebie powinniśmy robić? - spytał Jasper zanim zdążyłam dodać coś jeszcze.
    - Wszystko! To w końcu nasza matka!
    Spojrzałam na tatę, który uparcie wpatrywał się w bliżej nieokreślony punkcik na blacie stołu. Jego twarz, podobnie jak wcześniej Edwarda, nie wyrażała niczego, była niemal przezroczysta. Intensywnie o czymś myślał. Spostrzegłam, że wszyscy patrzymy na niego, lecz on zdawał się tego nie zauważać.
    Brawo, tato, na ciebie też nie mogę liczyć.
    Ocknął się z amoku, jak gdyby usłyszał moje myśli i spojrzał na nas. Przez chwilę otwierał i zamykał usta, chcąc coś nam powiedzieć, ale nie był do końca przekonany co.
    - Muszę jechać do niej i ostrzec ja przed Arem - powiedział w końcu.
    - Ostrzec? Nie bądź śmieszny tato. Masz zrobić tak, żeby chciała wrócić do domu. Denali to nasza rodzina, ale najbezpieczniej jej będzie z nami - wypaliłam.
    Coś w nim pękło. Przez chwilę wyglądał jak rozbitek, usilnie szukający swojej pożartej przez ocean łodzi, jednak potem jego twarz rozjaśniła się. Wrócił do żywych - pomyślałam. Wcześniej zdawał się nie dopuszczać do siebie tej sytuacji, lecz teraz zrozumiał wreszcie, co liczy się dla niego najbardziej.
    - Jadę do niej. Teraz - oświadczył twardo - Sam - dodał jeszcze, gdy zobaczył, że Alice podnosi się z krzesła, po czym wstał i bez żadnych pożegnań wyszedł z pokoju.
    Uśmiechnęłam się mimowolnie, lecz zaraz poczułam niesamowite zmęczenie życiem, co przecież nie mogło dziać się naprawdę, kolejna sprzeczność. Moje serce było martwe, narządy były martwe, wszystko w środku było martwe. A jednak. Dlaczego nie mogłam mieć normalnej rodziny i normalnych problemów? A może stanowiło to kartę przetargową między wieczną egzystencją a śmiercią? Pragnęłam, aby znów nadeszły te ciche i nudne chwile, które już powoli zapominałam.
    Westchnęłam, słysząc odgłos trzaskania drzwi na dole.

    Zastanawiacie się pewnie, gdzie podziała się reszta rozdziału. No cóż, odpowiedź jest prosta - nie ma. Nie napisałam, nie mogłam, nie potrafiłam. Jeśli mam być szczera, to już od ponad roku ogromnie się tu męczę, co widać po częstotliwości dodawanych rozdziałów. Właściwie to nawet i dłużej - sądzę, że wszystko zaczęło się pod koniec pierwszej części wiec bardzo dawno temu. Nie umiem do końca wyjaśnić dlaczego tak się stało.
    Na moją decyzję składa się wiele powodów. Brak czasu, chęci, wypalenie, Zmierzch juz od bardzo dawna przestał mnie interesować (choć mam do niego wielki sentyment) - to tylko kilka z nich. Moja niechęć do tego opowiadania niestety wygrała. Moja aktywność na tym blogu zaczęła się ponad 3 lata temu. Na początku było wspaniale, pierwszy rok zlecial mi idealnie, potem jednak zaczęło się coś psuć. Coraz częściej myślałam o zakończeniu, a potem znikałam na długie miesiące i nie dawałam znaku życia, by po przerwie wrócić z jednym rozdziałem i znowu porzucić bloga. Od kilku miesiący czuje niechęć i wstręt do tego bloga. Wiem, że muszę coś napisać, a potem znajduję miliony powodów aby tego nie robić.
    Pisząc to, mam mętlik w głowie. Z jednej strony nie chciałabym kończyć czegoś, co zaczęło się w jednym z najlepszych momentów w moim życiu i przekształciło się w duże miejsce, które przez pewien czas było moja odskocznią od problemów; gdzie przez całe trzy lata poznawałam wspaniałe osoby. Jedne zostały ze mną do końca, z innymi jednak nie było mi to dane i okazały się nic nie wartymi znajomościani (znaczy znajomością, kilka osób pewnie wie, o kogo chodzi :/). Na szczęście na mojej blogspotowej drodze pojawiła się osoba, która na nowo pomogła mi zdefiniować pojęcie przyjaźni, która dopingowała mnie i popychała do przodu, a oprócz tego lubiła to, co piszę :) Imię tej osoby pojawiało się bardzo często pod kolejnymi rozdziałami w podziękowaniach, nie napiszę więc imienia czy też nicku, jednak jest to oczywiste. Kocham Cię, mała! :* Dziękuję również Nessie za każdy piękny i mega długi komentarz, jaki po sobie zostawiała.
    Nie tylko one zasługują tu na miłe słowa. Dziękuję każdej osobie, która weszła na tego bloga i przeczytała choćby jedno słowo. A wszystkim, którzy skomentowali, jeszcze większe podziękowania. Każdy komentarz był takim paliwem dla mnie, uśmiechałam się na każde powiadomienie o nowym. Jest mi więc jeszcze bardziej przykro, że moja przygoda dobiega końca. Myślę jednak, że coś musi się skończyć, aby coś nowego mogło się zacząć. Nie planuje kolejnego bloga, a jeśli już to na pewno nie w czasie krótszym niż rok - dwa, muszę odpocząć i spojrzeć na blogger innymi oczami niż teraz, a to potrwa.
    Mam nadzieję, że moje opowiadanie nie było źle. Włożyłam w nie całe serce i duszę, chciałam, aby było coraz lepsze. Z rozdziału na rozdział doskonaliłam swój warsztat, który nadal wymaga ciężkiej pracy, ale już nie tutaj.
    Wierzcie mi, chciałabym zostać, ale już nie umiem. I tak długo z tym zwlekałam - myśli o końcu pojawiły się już w ubiegłym roku.
    Moja przemowa jest prawie tak długa jak rozdział, nieważne XD Przepraszam za jej chaotyczność, nie układałam jej w głowie, ale chcę mieć to za sobą najszybszciej, jak się da.
    Wydaje mi się, że to wszystko, co chciałam napisać. Dziękuję za te trzy piękne lata. Było mi naprawdę bardzo miło :) Dziękuję raz jeszcze czytelnikom, a do początkujących autorów zostawiam 'radę': nie dajcie się stłamsić i róbcie to, co kochacie. Bo najtrudniej jest zacząć.
    Zostawiam Wam jeszcze poniżej kawałki rozdziałów, które nie zostały opublikowane. Miłego (juz w sumie ostatniego) czytania.
    Trzymajcie się.
    Magda (Like a dark paradise)
    Jakby coś, to bloga nie usuwam, zawsze możecie wrócić :)

    Zanim wkleję fragmenty, chciałabym jeszcze dodać, że historia Carlislea i Esme kończy się dobrze, jednak nie od razu. Podczas nieobecności Esme, w Forks dochodzi do konfrontacji pomiędzy Cullenami i klanem Volturi. Niestety, zjawia sie ona jednak w mieście w celu zabrania reszty rzeczy (tak naprawdę to przyjeżdża, bo nie może się pogodzić z utratą Carlislea, zamierza również udać się do Europy, gdzie miała spotkać Mikea, pamiętacie go jeszcze?  Ja tak średnio). Zauważa, że dom jest pusty, wiec wychodzi na polanę. Aro jest wniebowzięty, postanawia od razu przystąpić do planu i zabrać ją ze sobą. Wywiązuje się dyskusja, podczas której stawia on ultimatum: albo dobrowolne oddanie Esme, albo śmierć całej rodziny Cullenów. Carlisle jest rozdarty, jego żona każe mu jednak kapitulować. Idąc w kierunku Volturi, żegna się z Edwardem, który wyjawia jej prawdę; Carlisle jest niewinny, nigdy jej nie zdradził. Esme nie ma jednak wyboru. Musi iść z Arem (tutaj miała być taka smutna scena, ale no nie będzie jej). Dalej miał być bal, na którym pojawia się również Carlisle, nie może jednak  zbliżyć się do ukochanej. A potem i tak wszystko kończy się dobrze. Nie wiem, co dokładnie miało mieć miejsce, ale Esme wraca tam, gdzie jest jej prawdziwe miejsce; do męża, który kocha ją jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.

Fragmenty:

(Miniaturka - przepraszam za brak polskich znaków)

Esme

    Przenieslismy sie do jego gabinetu. Carlisle polozyl swoja torbe na biurku pelnym dokumentow, po czym zapalil dwie duze swiece, zapewniajac nam romantyczny nastroj. Za oknem bylo juz zupelnie ciemno, padal drobny snieg, za kilka dni listopad mial ustapic miejsce grudniowi.
    - Nie moge uwierzyc, ze ten czas tak szybko mija! - Usmiechnal sie szeroko, tak jak lubilam najbardziej. - Dopiero zjawilismy sie w tym miescie, a juz minelo ponad piec lat.
    Zajelam miejsce na skorzanej czarnej kanapie pod sciana, na ktorej wisial duzych rozmiarow obraz przedstawiajacy zasiadajacych na swych tronach trzech przedstawicieli klanu Volturi - Aro, Marka i Kajusza. Carlisle stal w ich cieniu z opuszczona glowa, starajac sie nie patrzec na uwiecznione na malowidle wydarzenia.
    - Masz racje, slonce.
    Dzwiek powalanych drzew. Czyzby Emmett znowu trenowal nowe sztuki walki? Westchnelam i wybieglam z pokoju. Na schodach poczulam reke Carlisle'a, ktora chwycila moja dlon. Scisnelam ja mocno.
    Weszlismy na taras w tym samym momencie, gdy kolejna wiekowa sosna z hukiem ladowala wsrod swoich poprzedniczek. Kilka metrow dalej Emmett - niezmiennie prowodyr calego zamieszania - z zawzieciem prezentowal siedzacemu na schodach Jasperowi ciosy, ktore w ulamku sekundy...
    - NIE!
    ... LADOWALY NA MOICH PIEKNYCH SOSNACH!
    Moj syn, zdezorientowany, spojrzal na mnie jak na wariatke i odsunal sie od upadajacego drzewa.
    - Zniszczyles. Moje. Sosny. - Kierowalam sie w jego strone z gniewnym wyrazem twarzy. - One byly starsze ode mnie!
    Carlisle probowal chwycic mnie w talii i zapobiec niepotrzebnym rekoczynom, jednak odtracilam jego reke. Zaniepokojony Jasper podbiegl do nas, sterujac moimi uczuciami. Zatrzymalam sie. W ulamku sekundy poczulam niesamowite odprezenie, jakbym dopiero wstala z lozka. Odwrocilam glowe i rzucilam mu ostre spojrzenie.
     - Nawet nie probuj.
    Po chwili, skapitulowany, uniosl rece na znak poddania sie. Moja zlosc wrocila. Zwrocilam sie do Emmetta:
    - Ty... ty... chodzacy huraganie! Wszystko musisz zniszczyc?!
     - Ale mamo to niechcacy - zaczal; czyzby znowu zwali cala wine na swojego brata - przemknelo mi przez mysl. - Nie zrobilem tego specjalnie, po prostu...
    Przerwalam mu.
    - Synu, czy ty wlasnie probujesz mi wmowic ze trenowanie sztuk walki na moich drzewach nie bylo celowe? A moze w chwili uderzania w nie byles niepoczytalny?!
    - Juz, kochanie, spokojnie, wszystko bedzie w porzadku, spokojnie, blagam, spokojnie.
    Moj maz wszedl pomiedzy mnie a Emmett'a i spojrzal na mnie blagalnie, niemal smutno. Jest mna rozczarowany - pomyslalam. Ostatnio spedzal w domu zaledwie godziny, a gdy wracal, nie mial pewnie ochoty na sluchanie krzykow swojej zony-furiatki. Poczulam sie glupio.
    - Obiecasz, ze je posprzatasz? - spytalam syna pojednawczo juz normalnym tonem. Kiwnal glowa i usmiechnal sie.
    - Juz nie bede.
    - Dobrze, kochanie. Tylko nie ma zadnego rzucania drzewami. Rozumiemy sie?
    - Niech bedzie - rzucil z ociaganiem. Najwidoczniej pozbawilam go ostatniej okazji do zabawy.
    Ujelam dlon meza i razem wycofalismy sie do domu, lecz zamiast wejsc po schodach do jego gabinetu, bez wahania pociagnelam Carlisle'a w strone drzwi frontowych, a potem w kierunku lasu. Szlismy za reke w milczeniu, a wokol nas leniwie wirowaly  platki sniegu. Wszedzie panowala taka cisza, ze ich ladowanie na bialym puchu dalo sie wychwycic wampirzym sluchem.
   Nagle poczulam jego dlonie na mojej talii, a po chwili bylam juz w jego objeciach. Carlisle wzial mnie na rece, po czym jednym susem znalazl sie po drugiej stronie klifu.

(Adopcja. Miała iść jako 19 rozdział, ale doczytałam dokładnie, jak długi i ciężki jest proces adopcji)

Esme

    Najbliższy sierociniec znajdował się w Seattle. Okazał się on dosyć dużym, zadbanym budynkiem z równie wielkim ogrodem na jego tyłach.
- Gotowa? - zapytał mnie Carlisle. Jego kojący ton głosu i uśmiech dodawali mi otuchy.
    Kiwnęłam głową i ruszyliśmy ku schodom.
    W środku panował gwar, wszystkie dzieci z uśmiechem na ustach zbiegały po schodach do przestronnej jadalni umiejscowionej na lewo od wejścia.
    Zerknęłam na pewną dziewczynkę, która stała w kolejce po posiłek. Wyglądała na około siedem lat, miała lekko pofalowane, długie brązowe włosy, ale to jej duże mądre oczy zwracały największą uwagę. Patrzyła na inne dzieci wzrokiem pozbawionym żadnych emocji, stojąc wyprostowana, gracją dorównując niejednej baletnicy.
    Drzwi na przeciwko nas otworzyły się i pojawiła się w nich starsza kobieta o blond włosach, w niektórych miejscach pokrytych lekką siwizną, i ciepłym spojrzeniu znad oprawek okularów do czytania. Z odrobinę pulchniejszą sylwetką i niezbyt dużym wzrostem wyglądała jak moja babcia Lavinia, która, jak dowiedziałam się z gazety codziennej, zmarła na zawał kilka lat po mojej przemianie.
    - O, doktor Cullen, dzień dobry - podeszła bliżej i uścisnęła rękę mojego ukochanego. Ze mną postąpiła tak samo.
    - A to pewnie pana żona - dodała. - Wiele o pani słyszeliśmy - jej ręka była zjawiskowo ciepła i miękka jak poduszka. - Jestem Henrietta Blinton, dyrektorka tego domu dziecka.
    - Esme Cullen, bardzo miło poznać.
    - Może udamy się w bardziej ustronne miejsce, żeby spokojnie porozmawiać? Proponuję mój gabinet. Co państwo na to?
    Przytaknęliśmy z Carlisle'em ochoczo i podążyliśmy za kobietą na pierwsze piętro.
    Gabinet był skromnie urządzonym niewielkim pomieszczeniem z ogromnym biurkiem i masą fotografii dzieci na ścianach.
    Pani Henrietta nakazała gestem ręki, żebyśmy usiedli na krzesłach obok blatu, a sama umościła się wygodnie na czarnym, skórzanym fotelu.
- Więc, do państwa do mnie sprowadza?
- Chcielibyśmy adoptować dziecko - odparł mój mąż.
- Naturalnie - wyszczerzyła się w uśmiechu,który dosłownie powalał na kolana.

(Pierwsza wersja nowej historii, nie pytajcie, czemu Esme bije serce)

    Usłyszała pukanie. Trzy odgłosy w równym tempie. Przerwała śniadanie, przypaloną grzankę i zimne mleko, wstała od stołu i skierowała się do przedpokoju. Kiedy otworzyła drzwi, jej całe ciało przeszyła fala bólu.
    Stał tam, z bukietem czerwonych róż, wpatrując się w nią tym wzrokiem, od którego normalnie ugięłyby się pod nią kolana. 
    - Po co przyszedłeś? - zapytała. Jej głos zadrżał.
    - Musimy porozmawiać, Esme.
    Zrobiła dwa kroki i wpuściła go do środka. Wszedł wolnym krokiem, po czym podał jej róże.
    - Róże tutaj nic nie załatwią. 
    Westchnął.
    - Wiem. 
    Na chwile zapadła cisza, przerywana tylko oddechami i słyszalnym tylko dla wampira nieregularnym biciem jej serca.
    - Rozmawiajmy.
    Nie umiał zacząć. Za każdym razem, kiedy przychodził tutaj, ona albo wpuszczała go, żeby wykrzyczeć mu prosto w twarz, jakim jest kretynem, albo nie otwierała, udając, że nie ma jej w domu. Wiedział doskonale, że na razie nie może jej wszystkiego wyjaśnić, chociaż pragnął tego z całego serca. Chciał podejść bliżej, objąć ją mocno i zapewnić, że wszystko będzie w porządku, musi być. Przeklinał się w myślach, że zgodził się na takie coś,

(Pierwsza wersja prologu)

    Gdyby ktos kiedys opowiedzial mi, ze bede wiesc takie zycie, jakie wiode teraz, pomyslalabym, ze cos z nim nie tak. No bo kto uwierzylby w tak zawila historie, w ktorej na kazdym kroku masz cos do stracenia? W klamstwa na kazdym kroku, zeby ratowac siebie, rodzine, ale przede wszystkim rodzine. W tyle bolu i rozpaczy, wysilku i cierpieniu. Ja na pewno nie. 
    Zmienilam zdanie, gdy przezylam to na wlasnej skorze. Myslisz, ze wyolbrzymiam, ze nie moglo byc az tak zle. Alez moglo i bylo. Nie wierzysz?