sobota, 13 września 2014

Rozdział III - Rezerwat Denali

Esme

Whitesnake - Is This Love

    Było już nieźle po drugiej w nocy, kiedy zajęłam miejsce w samolocie. Maszyna ruszyła i wzbiła się w powietrze, zanim zdążyłam się obejrzeć.
    Większość pasażerów spała, pochylali się ku sobie, jakby chcieli przekazać jakaś tajemnicę drugiej osobie. Ich miarowe bicie zdrowych, silnych serc dało się znieść - dzięki porządnemu polowaniu kilka kilometrów od lotniska - nie czułam się, jak gdyby przykładano mi rozżarzony pręt do gardła, ale tez nie sprawiało przyjemności. Zazdrościłam im tego, że mogli zapaść w sen, tak po prostu wyłączyć się i wszystko odłożyć, chociaż na te kilka godzin. Ja potrafiłam tylko udawać, nie lubiłam tego, choć czasem przydawało się, aby nie wzbudzać podejrzeń.
    Tamtej nocy nie chciałam jednak zwyczajnie zamknąć oczu i poddać się tysiącom myśli niczym surfer fali na oceanie. Nie umiałam jeszcze stawić temu czoła.
    Zamiast tego wyjęłam z torebki małą książkę kupioną na lotnisku z nadzieją, że choć na chwile mnie zajmie. Stoisko przy małej kawiarni uginało się kieszonkowych wydań znanych powieści o tematyce romantycznej. Zdawałam sobie doskonale sprawę, że nie zdołałabym przeczytać do końca nawet prologu kolejnej historii o zakochanej parze, więc gdy zapytałam o jakąś pozbawioną miłości pozycję, sprzedawca wręczył mi małą encyklopedię. Początkowo cieszyłam się z normalnej lektury - pomyślałam, że pozwoli mi ona skupić się na konkretnej czynności, na pewno lepszej niż bezczynne wpatrywanie się w widok za oknem.
    Po chwili przyjrzałam się dokładnie okładce i poczułam ukłucie w martwym sercu. Skrzywiłam się mimowolnie. 

    Była to encyklopedia medyczna.
    - Nie podoba się panience? - spytał mężczyzna.

    Pokiwałam głową. Szybkim ruchem wymienił mi ją na biografię najlepszych pianistów ostatnich dekad.
    Czytanie w słabym samolotowym oświetleniu nie sprawiało mi żadnego problemu. Powoli chłonęłam zdanie po zdaniu, przewracając kolejne kartki książki, na okładce której widniał duży ciemny fortepian. Podobny stał w naszym domu, Edward uwielbiał siadać przy nim wieczorami i grywać te wspaniałe melodie. Czasami dołączałam do niego, zajmowałam miejsce obok i słuchałam, pochłaniałam każdy dźwięk. Widok jego zręcznych palców delikatnie sunących po gładkich klawiszach był niesamowity do tego stopnia, że nie dziwiliśmy się, gdy na dworze zaczynało świtać. Kontynuowaliśmy. Po kilku godzinach zwykł rozpraszać mnie odgłos parkowanego w garażu mercedesa, nocna zmiana w szpitalu dobiegła końca. Zrywałam się z krzesła jak oparzona i jednym susem zjawiałam się w progu drzwi wejściowych, słysząc cichy śmiech Edwarda w salonie, który po chwili znikał w swoim pokoju na piętrze lub - ostatnimi czasy - wychodził do Belli. Bardzo polubiłam tę dziewczynę, każda matka, nawet przyszywana jak ja, cieszyła się, gdy jej syn z dnia na dzień stawał się coraz weselszym.
    Carlisle mnie kochał.
    A ja wiedziałam, że on też nie jest mi obojętny. Mogłam nawet pokusić się o stwierdzenie, że kochałam go tak samo, jak on mnie. Jeszcze żaden mężczyzna nie zrobił czegoś takiego dla mnie. Poczułam, jak przyjemne ciepło rozlewa się po całym moim ciele.
    Przysunęłam się do niego, tak, że dzieliły nas tylko centymetry, i dotknęłam jego warg moimi. Były takie delikatne, takie ciepłe. Całowały z pasją, jak gdyby Carlisle chciał przekazać tym pocałunkiem wszystkie uczucia, jakimi mnie darzył.
    Kochał mnie. Kochał mnie. Kochał. Kochał. Kocha! Nadal kocha! Rozumiesz?!

    Rozległ się piskliwy głos stewardessy, zaraz mieliśmy podchodzić do lądowania. Oderwałam się od książki. Za oknem słońce wschodziło pełną parą. Zerknęłam na zegarek, według czasu na Alasce było kilkanaście minut po piątej. Rano. Spostrzegłam zagięty róg przedostatniej kartki tomiku - czyżbym przeczytała go ludzkim tempem tak szybko? To nie było sto, sto pięćdziesiąt stron, a prawie trzysta. Zdziwiłam się, lecz po chwili dotarło do mnie, że tak naprawdę, lustrując wzrokiem kolejne zdania, przewracając następne kartki, myślami znajdowałam się daleko. Konkretniej w Forks, przy Division Street*. Podświadomie do końca wierzyłam, że takie coś się nie wydarzy, ale czego ja się właściwie spodziewałam? Co będzie dalej, jeśli nie umiem zapomnieć nawet na chwilę?!
    Jestem beznadziejna.



    Alaska przywitała mnie słonecznym, aczkolwiek lekko chłodnym porankiem. Rezerwat Denali wyglądał prześlicznie o tej porze roku - wszędzie rosła soczyście zielona trawa i kolorowe kwiaty. W dolinie niespiesznie płynął mały strumyk.
    Dom Denalczyków znajdował się na wzniesieniu, otoczony z trzech stron gęstym borem leśnym. Prowadziła do niego ubita droga. Pokonałam ją w szybkim tempie i zanim zbliżyłam się do szerokiego podjazdu, przy oknie na parterze wychwyciłam jakiś ruch. Po chwili ogromne drzwi frontowe otworzyły się, a poranne słońce delikatnie prześlizgnęło się po idealnej twarzy Carmen. Uśmiechnęła się szeroko na mój widok, po czym wyszła na kamienny ganek. Z nadnaturalną szybkością pokonałam dzielącą nas odległość, niemalże wbiegłyśmy sobie w ramiona.
    - Dobrze cię widzieć, Esme - odezwała się Denalka. Musnęłam ustami jej policzek.
    - Ciebie też, Carmen.
    - Jesteś sama? Gdzie reszta? Gdzie masz Carlisle'a?

    Wciągnęłam szybko powietrze. Spodziewałam się tego pytania prędzej czy później, nie zdecydowałam jednak wcześniej, czy wyznać prawdę, czy może skłamać. Co byłoby lepsze? Przez ułamek sekundy zastanowiłam się nad odpowiedzią, po chwili wyznałam cicho:
    - Carlisle miał dużo pracy w szpitalu, przyjechałam sama - wysiliłam się na blady uśmiech, któremu bliżej było jednak do grymasu.
    - Mam nadzieję, że zostaniesz na kilka dni - Spojrzała na moją torbę.
    - Szczerze mówiąc, liczyłam na to.
    Zaśmiała się.
    Oderwałyśmy się od siebie. Wampirzyca wyciągnęła rękę w zapraszającym geście i otworzyła szerzej drzwi.
    - Wejdź - powiedziała.

    Nic nie zmieniło się od mojej ostatniej wizyty kilka miesięcy temu. Po lewej nadal znajdowała się kuchnia, po prawej wchodziło się do salonu, a na wprost wciąż były schody na piętro. W powietrzu unosił się subtelny zapach kwiatów stojących na komódce obok wejścia.
    - Przyjechałaś w samą porę. Tanya wybrała się z Kate na szybkie zakupy, powinny wrócić pod koniec tygodnia, a Irina jest na polowaniu z Eleazar'em. Miałam iść z nimi, ale w ostatniej chwili zrezygnowałam. Dobrze zrobiłam - uśmiechnęła się szeroko - Laurent zgłosił się na ochotnika, poszli we trójkę. Uwierzysz? Laurent! Myślę, że jego zmiana diety na naszą to tylko kwestia czasu.
    Skierowałyśmy się do kuchni. Było to przestronne pomieszczenie utrzymane w jasnych barwach. Okna wychodziły na podjazd i cudownie zielony trawnik. Carmen wzięła moją torbę i zaniosła ją do pokoju, który miał zostać moim lokum przez następne kilka dni. Ja w tym czasie, zajmując jedno z krzeseł przy stole pod ścianą, próbowałam wymyślić jakąś sensowną historię.
    Nie chciałam obarczać jej własnymi problemami, były moje, musiałam więc rozwiązać je sama, jednak potrzebowałam sensownego powodu, dla którego przyleciałam na Alaskę. Klan Denali nie został poinformowany o tym, co zaszło w Forks, inaczej zostałabym zasypana pytaniami o wszystko, co się wydarzyło. Carmen nie jest głupia, z pewnością zorientuje się, że coś jest nie tak.
    I rzeczywiście tak się stało.
    Zanim zdążyłam na trzeźwo przeanalizować moją sytuację, weszła do kuchni tanecznym krokiem i zajęła miejsce naprzeciwko mnie.
    - No, Esme, myślę, że zdążyłam zanudzić cię moją gadaniną, teraz twoja kolej. Czy sytuacja z Heidi jest już wyjaśniona? Czekałam na wasz telefon, ale nikt nie dzwonił.
    Nie widząc innego wyjścia, zaczęłam opowiadać jej okrojoną wersję wydarzeń z tamtego dnia. Kiedy jednak dotarłam do momentu, w którym w końcu dowiedziałam się prawdy o Carlisle'u, przerwałam w pół zdania.
    - Wszystko w porządku?
    Kiwnęłam głową i znów wymusiłam uśmiech-grymas. Zatroskana, spojrzała mi głęboko w oczy. Natychmiast uciekłam wzrokiem w bok. One nigdy nie kłamią. A ja owszem.
    - Esme, przecież widzę, że coś się stało. Wiesz, że możesz mi o tym powiedzieć.
    Czy opłacało się dalej brnąc w te kłamstwa?
    - Carmen, wszystko jest w porządku - Starałam się, aby mój głos brzmiał przekonująco. - Naprawdę - kontynuowałam, choć jej mina wyraźnie sygnalizowała, że uwierzyła w to, co powiedziałam.
    - Nigdy nie umiałaś dobrze kłamać. - Przysunęła się do mnie i położyła mi dłoń na ramieniu. 
    - Chodzi o Carlisle'a? To dlatego przyjechałaś sama? Pokłóciliście się? To przez tą Heidi, prawda? Proszę, powiedz mi.
    Skrzywiłam się mimowolnie, gdy wypowiedziała jego imię. Lecz kiedy zaczęła zasypywać mnie gradem pytań, a ja jąkałam się i błądziłam, szukając odpowiedzi, było już po wszystkim. Zrezygnowana, zwiesiłam głowę i patrzyłam na swoje dłonie oparte o wewnętrzna stronę ud. Długo powstrzymywane łzy cisnęły mi się do oczu. Zamrugałam kilkakrotnie, aby się ich pozbyć.
    - Tak... chodzi o... Carlisle'a.
    Wielką trudność sprawiło mi sklecenie tak krótkiego zdania.
    Południowy temperament Carmen dał o sobie znać. Szybkim ruchem przyciągnęła mnie do siebie i przeklęła siarczyście w obcym języku.
    - Nie martw się, wszystko będzie dobrze - pocieszała mnie, ale bez przekonania. - To przez Heidi, prawda? Przestało wam się układać, odkąd się pojawiła.
    Przytaknęłam.
    - Carmen, on... - słowa nie mogły, nie chciały przejść mi przez gardło, poczułam w nim wielką gule.
    - Spokojnie, kochanie, powoli - delikatnie głaskała mnie po głowie. Oparłam czoło o jej lewy obojczyk i zamknęłam oczy.
    Jeśli teraz tego nie powiem, eksploduję.
    Zaczęłam jeszcze raz.
    - On... - wzięłam głęboki oddech - On mnie... zdradził, Carmen.

    Wypowiadając to zdanie, wreszcie wszystko do mnie dotarło. Puściły wszystkie tamy. Gorące łzy lały się ciurkiem po mojej twarzy, kapiąc na odsłonięty dekolt wampirzycy. Moczyłam jej kremową koszulkę, ona zdawała się jednak tego nie zauważać. Powtarzała w kółko słowa otuchy niczym mantrę. 
    Myślałam, że gdy powiem jej prawdę, poczuję się lepiej. Było zupełnie inaczej. Wcześniej nie dopuszczałam tego do siebie, dopiero na głos tak naprawdę zrozumiałam, co się wydarzyło. Uderzyło to we mnie ze zdwojoną siłą. Poczułam się, jakbym umarła od środka.


* Przy tej ulicy mieszkają Cullenowie. 

 ................................................................

Witajcie po kolejnej długiej przerwie. Wakacje minęły mi na wyjazdach i spotkaniach ze znajomości, z pisaniem trudno, wena była nadzwyczajnie kapryśna. Tak czy inaczej, mamy już połowę września, wreszcie zagoniłam się do pracy i jej owocem jej ten oto rozdział.
Nie jestem z niego znowu aż tak bardzo dumna, ponownie żółwi rozdział akcji. Jedynym plusem jest (w końcu) większa ilość dialogów. Ogólnie jakiś taki przezroczysty mi wyszedł. Zostawiam to Waszej opinii.
Kolejny postaram się dodać w jak najmniejszym odstępie czasowym, może nie za tydzień, a dwa, dwa i pół. W szkole zapowiada się cholernie dużo nauki, testy, pytania do bierzmowania, próbne testy, generalnie kto był w trzeciej gimnazjum, ten wie, o co chodzi.
W wolnej chwili przysiądę i zrobię nowy wygląd bloga. Ten jest okej, ale już zdążył mi się znudzić.
Równa stówka i stuknie nam dwadzieścia tysięcy wyświetleń! Dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili.
Ściskam mocno i życzę udanego roku szkolnego :*
Kocham <3 :*


Ps. A, zapomniałabym. Dziękuję kochanej Erice za motywację, której starczyło na cały rozdział :*